Ludzie, którzy 60 lat temu, 28 czerwca 1956 r., wyszli na ulice Poznania, początkowo żądali głównie chleba, ale chwilę później zradykalizowali się, sądząc, że w całym kraju wybuchły zamieszki. Powtarzali, że w Polsce rozpoczęło się powstanie narodowe, bo bardzo chcieli wierzyć, że nie są sami. Natychmiast też pojawiła się symbolika narodowa i antysowiecka.

Mirosław Maciorowski: Dlaczego w 1956 r. właśnie w Poznaniu nastąpił wybuch społeczny?

Prof. Paweł Machcewicz*: Nie ma na to jednoznacznej odpowiedzi, tak jak nie wiadomo, dlaczego w grudniu 1970 r. protesty wybuchły na Wybrzeżu, a w czerwcu 1976 r. - w Radomiu i Ursusie. Moim zdaniem najważniejsze okazały się kwestie gospodarczo-społeczne: w poznańskim przemyśle płace były o ok. 100 zł niższe niż średnia krajowa w tym sektorze.

Dlaczego?

- Bo nie istniały tam zakłady priorytetowe dla gospodarki planu sześcioletniego (1950-55): kopalnie, fabryki zbrojeniowe czy huty. Pieniądze szły głównie na uprzywilejowany Śląsk, natomiast w Poznaniu niezwykle zaniedbana była także infrastruktura: mieszkania i obiekty użyteczności publicznej, zwłaszcza przedszkola i żłobki. Według władz centralnych Wielkopolska i tak należała do regionów najzamożniejszych, więc nie należało tam zbytnio inwestować. Tymczasem pomiędzy 1945 r. i 1956 r. liczba mieszkańców Poznania wzrosła o blisko 120 tys., czyli mniej więcej o jedną trzecią, co spowodowała m.in. bardzo intensywna w Wielkopolsce kolektywizacja rolnictwa. W jej efekcie dzieci chłopskie opuszczały wsie i szły pracować do Poznania, gdzie nie przybywało mieszkań. Jednak korzeni wybuchu społecznego szukałbym też w mentalności poznaniaków i uwarunkowaniach historycznych.

Na przykład?

- Plan sześcioletni i całą gospodarkę stalinowską cechowały marnotrawstwo i fatalna organizacja pracy. Tymczasem robotnicy poznańscy kultywowali etos ciężkiej, ale dobrze zorganizowanej pracy wyniesiony z czasów zaboru pruskiego i okresu międzywojennego. Wciąż żywe były tam także tradycje samoorganizacji z okresu przedwojennego.

Jądro wybuchu społecznego znajdowało się na wydziale W3 Zakładów Hipolita Cegielskiego, od 1949 r. Zakładów Metalowych im. Józefa Stalina (Zispo). Dlaczego tam?

- Na wydziale W3, ale też W8, pracowała elita robotników, znaczna ich część pamiętała działalność przedwojennych związków zawodowych. To nie byli wiejscy chłopcy budujący Nową Hutę, lecz ludzie mający odwagę upomnieć się o swoje. Zaczęli się burzyć na początku 1956 r., a po nagłośnieniu słynnego tajnego referatu Nikity Chruszczowa wygłoszonego 24 lutego 1956 r. na XX Zjeździe KPZR sytuacja na W3 się zaogniła. Najbardziej bulwersowało ich podwyższanie norm i niekorzystne obliczanie podatku od płac. Zarobki opierano w dużej mierze na podstawie zasad akordowych, co pozwalało dyrekcji na łatwe manipulacje na niekorzyść robotników. Robotnicy czuli się oszukiwani i zaczęli organizować milczące protesty, krótkie strajki i niemal codzienne masówki.

Nawiązali współpracę z innymi poznańskimi zakładami?

- Stanisław Matyja, członek rady zakładowej na W3 i najbardziej charyzmatyczna postać wśród robotników Cegielskiego, nazwał to "robotniczą zmową". Ludzie z W3 poinformowali pracowników innych przedsiębiorstw, że jeśli po godz. 6 usłyszą syrenę z Cegielskiego, mają wyjść na ulicę.

27 czerwca nastąpiła eskalacja żądań płacowych na W3. Najpierw ktoś zażądał 300 zł podwyżki dla wszystkich, a potem zaczęły padać coraz wyższe kwoty. Z Warszawy powróciła delegacja, której przewodził Matyja.

- Rozmawiali tam m.in. z ministrem przemysłu maszynowego Romanem Fidelskim i sądzili, że wynegocjowali częściowe spełnienie żądań. Tymczasem Fidelski przyjechał do Poznania i podczas spotkania z załogą Cegielskiego mówił bardzo mętnie, więc robotnicy uznali, że wycofuje się z obietnic. Najprawdopodobniej to wtedy zapadła decyzja o wyjściu na ulice.

Wyczekiwana syrena zawyła 28 czerwca o godz. 6.30. Uruchomił ją partyjny.

- Tak, Bogdan Marianowski, członek redakcji gazetki zakładowej "Na stalinowskiej warcie". Partyjni wzięli masowy udział w wydarzeniach poznańskich i znaleźli się potem wśród aresztowanych. Co prawda w przeddzień protestu I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR Leon Stasiak zarządził, żeby aktywiści poszli rano do fabryk i przekonali robotników do niewychodzenia na ulice, ale nikt ich nie posłuchał.

Gdzieniegdzie doszło do niegroźnych aktów przemocy, jakiegoś partyjnego funkcyjnego robotnicy oblali na przykład olejem i wrzucili do kanału montażowego.

Po syrenie ruszyli na miasto.

- Szedł gęstniejący z każdą minutą pochód. Na początku robotnicy wznosili wyłącznie hasła płacowo-ekonomiczne, do których nawiązywały niesione transparenty: "Precz z normami", "Żądamy podwyżek płac" czy "Obniżyć ceny".

Demonstracja była pokojowa i milicja nie atakowała?

- Milicjanci w ogóle nie reagowali, a demonstranci łatwo zmusili ich do opuszczenia ciężarówek, niektórych rozbroili. Z czasem zaczęło dochodzić do bratania się z milicjantami. Wznoszono okrzyki: "Niech żyje milicja" albo "Milicja z nami!".

Ten nieagresywny pochód stopniowo się radykalizował?

- Manifestanci zaczęli demolować uliczne hasła partyjne, przewracać samochody, w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego, gdzie dyrekcja nie chciała ich wpuścić, wyłamali bramę, a z gmachu ZUS strącili zagłuszarkę audycji Wolnej Europy. Jak wynika z raportów UB, mniej więcej po godzinie do haseł płacowych i socjalnych dołączono polityczne, np.: "Chcemy wolności!", "Ruscy do domu", "Precz z bolszewikami". W jednym z raportów autor napisał, że idący w ubraniach roboczych ludzie wznosili hasła płacowe, natomiast ubrani w zwykłe - polityczne. Ale nie sposób zweryfikować, czy jego obserwacja jest trafna. Na ubeckich zdjęciach widać sporo młodych, ubranych po inteligencku, zapewne studentów. Zresztą Matyja i inni przywódcy robotniczy potem zeszli na dalszy plan, w tłumie pojawili się nowi, samorzutni liderzy, m.in. student Tadeusz Bieniek.

Cała rozmowa z profesorem Pawłem Machcewiczem, autorem książki "Polski rok 1956", w poniedziałkowej wydaniu "Ale Historia", dodatku do "Gazety Wyborczej".