Rok Zerowy, jak Czerwoni Khmerzy nazwali początek budowy przez nich nowego społeczeństwa, zaczął się 17 kwietnia 1975 r. Tego dnia po pokonaniu sił rządowych komuniści zdobyli Phnom Penh, do stolicy weszli żołnierze w czarnych uniformach, o twarzach zniszczonych i ponurych. W milczeniu, gęsiego maszerowali bulwarami, jak gdyby szli nie przez miasto lecz przez las. To było zderzenie Kambodży A i B. Wojacy Pol Pota pochodzili ze skrajnie ubogiej prowincji, nie znali pieniędzy, nigdy nie widzieli wcześniej samochodu, mieszkańcy stolicy patrzyli z przerażeniem, jak piją wodę z muszli klozetowych, biorąc je za miejskie źródła, jak próbują napić się benzyny z kanistrów, jak jedzą pastę do zębów. Żołnierze z podobną odrazą spoglądali na mieszkańców Phnom Penh. Dziewczyny malujące usta szminką mieli za prostytutki, a chłopaków z długimi włosami - za zboczeńców. Żywe dowody na wszystko to, co słyszeli o odrażających zwyczajach burżuazji. Dowódcy zakazali plądrować, ale pokusa okazała się zbyt silna. Czerwonych Khmerów nie interesowały ani pieniądze, ani biżuteria (ktoś widział, jak jakiś żołnierz otworzył paczkę z 10 tys. dolarów i wrzucił je do rzeki), ani telewizory, lodówki czy kosztowne meble. Ignorowali je albo wyrzucali jako imperialistyczne śmiecie. Pożądali natomiast samochodów i motorowerów, prosząc uprzejmie, acz stanowczo właścicieli o ich "użyczenie rewolucji", po czym wjeżdżali nimi w drzewa albo ściany. Rozbite pojazdy obdzierali z opon, które po pocięciu nadawały się na sandały. Cieszyły ich też długopisy włączane przyciskiem i zegarki, które wzorem radzieckich sołdatów gromadzili na przedramieniu.
W hotelu Monorom powstał Komitet ds. Zgładzenia Wrogów. Z miejsca siedmiuset polityków, wysokich rangą urzędników, oficerów policji i wojska zostało zabitych i wrzuconych do grobów zbiorowych. Jednak na samym początku Czerwoni Khmerzy nie stosowali przemocy wobec cywilów, a kiedy już zaczęli, ludzie prawie nie stawiali oporu. Mieli dość wojny, skorumpowanych rządów prezydenta Lon Nola (1972-75) i wcześniej arystokratycznej dyktatury króla Sihanouka. Komuniści jawili się im jako bojownicy o sprawiedliwość.
"Dla bezpieczeństwa wszyscy muszą opuścić miasto na dwa albo trzy dni! Amerykanie planują bombardowanie!". Rozkaz ten oznaczał początek gehenny Kambodżan. 2,5 mln ludzi miało wyjść z Phnom Penh pieszo, nie zorganizowano im aprowizacji, mogli zabrać tylko to, co zdołali unieść na plecach. Na posterunkach kontrolnych Czerwoni Khmerzy konfiskowali aparaty fotograficzne, odbiorniki radiowe, zegarki, książki, dokumenty, walutę, czyli wszystko to, czego sami nie posiadali. Nie oszczędzali nawet pacjentów szpitali. Jak się szacuje, w czasie ewakuacji Phnom Penh życie straciło 20 tys. ludzi. Starców i chorych, którzy pozostali w mieście, Czerwoni Khmerzy zabijali, choć nikt tego nie nakazał - najzwyczajniej w świecie uznali, że w ten sposób najprościej wypełnią polecenie opróżnienia wyznaczonego obszaru. Nie padł też rozkaz plądrowania bibliotek, laboratoriów i instytutów badawczych ani palenia książek - zrobili to instynktownie, jak przystało na ludzi karmionych nienawiścią do imperializmu i jego symboli.
Tamtej wiosny Kambodża stała się państwem niewolniczym, ludzie nie mogli już decydować, co jeść, kiedy spać, gdzie mieszkać, kogo poślubić. Musieli wykonywać każdą pracę, jaka im przydzielono, odmowa groziła karą od pozbawienia racji żywnościowych po śmierć. Tak jak w radzieckim gułagu żywność i odzież teoretycznie zapewniało państwo, ale nie było zapłaty za pracę. Władza zakazała bazarów, a z czasem zaczęła zniechęcać nawet do handlu wymiennego.
Społeczeństwo klasyfikowano w trzech grupach: pełnoprawni członkowie, kandydaci i ulokowani. Ci pierwsi, zazwyczaj ubodzy chłopi, mieli prawo do pełnych racji żywnościowych, zajmowania stanowisk politycznych, wstępowania do armii i ubiegania się o członkostwo w partii. Kandydaci byli następni w kolejce do racji żywnościowych i mogli też obejmować stanowiska niższego szczebla w administracji. Ulokowani znajdowali się ostatni na listach dystrybucyjnych, za to pierwsi na listach egzekucyjnych i nie mieli żadnych praw politycznych.
Pierwsze dwie kategorie składały się początkowo wyłącznie z ludzi, którzy przed zajęciem miast przez Czerwonych Khmerów mieszkali na kontrolowanych przez nich "obszarach wyzwolonych". Z kolei wszyscy deportowani z miast zaliczeni zostali do ulokowanych. W najgorszej sytuacji znaleźli się wykształceni - dawni wojskowi, urzędnicy, architekci, lekarze, inżynierowie, prawnicy, nauczyciele i studenci zostali wysłani na "reedukację" (termin będący często eufemizmem oznaczającym śmierć). Podstawą wyroku stawała się znajomość francuskiego, posiadanie okularów albo nienawykłych do pracy fizycznej gładkich dłoni.
Choć w trakcie rządów Czerwonych Khmerów straciła życie jedna czwarta społeczeństwa, to jednak eksterminacja narodu nie była ich celem. Przeciwnie: Pol Pot wzywał do podwojenia albo potrojenia liczby ludności w ciągu 10 lat, żeby Kambodża mogła się stać silnym i kwitnącym krajem. W kooperatywach działacze notowali daty menstruacji kobiet i pozwalać spać mężom z żonami w czasie, gdy te będą płodne. Jednak niedożywionym kobietom zanikał okres, zagłodzeni ludzie nie pracowali wydajnie i partia uznała w końcu, że winni są wrogowie zewnętrzni oraz nieprzekonani. Zaczęły się masowe czystki. "Tych, których zaskoczyliśmy w nocy na mówieniu złych rzeczy, edukowaliśmy, tzn. musieli pracować ciężej niż inni. Jeśli dopuszczali się ponownie wykroczenia, byli zabijani pałką albo oskardem. () Dzieci również zabijano, jeśli popełniły wiele błędów" - wyjaśniał młody milicjant wioskowy.
O ludobójstwie w Kambodży oraz Pol Pocie, przywódcy Czerwonych Khmerów czytaj w poniedziałkowej "AleHistorii", dodatku do "Gazety Wyborczej"
Znajdziesz nas na Twitterze , Google+ i Instagramie
Jesteśmy też na Facebooku. Dołącz do nas i dziel się opiniami.
Czekamy na Wasze listy: listy@wyborcza.pl