Telewizja Polska sprowadziła "Niewolnicę Izaurę" w czasach, gdy brakowało jej pieniędzy na seriale zachodnie. W 1984 r. na targi w Cannes pojechał Lew Rywin, wówczas szef Poltelu, czyli Centralnej Wytwórni Programów i Filmów Telewizyjnych. Jego zadanie polegało na sprowadzaniu zagranicznych produkcji dla TVP, a w Cannes poszukiwał jakiejś zapchajdziury na wtorkowy wieczór. Przypadek zdecydował, że w Cannes obok stoiska polskiego ustawiono brazylijskie, którym zarządzał Roberto Filipelli. Jakoś się dogadali z Rywinem i serial trafił do Polski, gdzie pokazywany był od 19 lutego do 28 maja 1985 r.
Jest to opowieść o pięknej Isaurze, niewolnicy, w której zakochuje się Leoncio, młody dziedzic plantacji bawełny. Niestety, Isaura kocha innego i wściekły Leoncio prześladuje nieszczęsną dziewczynę. Pierwszy odcinek miał 43-procentową widownię, ale popularność serialu rosła w niespotykanym tempie: piąty odcinek obejrzało 76 proc. widzów, natomiast szósty - 84 proc., co oznaczało, że "Niewolnica Isaura" przebiła oglądalnością seriale amerykańskie. Nie ma danych na temat tego, ile osób obejrzało ostatni odcinek, ale zapewne współczynnik oglądalności przewyższał rekordowe 84 proc.
W międzyczasie prasa informowała o oszuście, który po wsiach i miasteczkach zebrał kilkaset tysięcy złotych na wykup Isaury z rąk podłego Leoncia. Kiedy jeszcze w 1985 r. odtwórcy głównych ról Lucélia Santos i Rubens de Falco przyjechali do Polski (odwiedzili Warszawę, Łódź, Skierniewice, Katowice, Sosnowiec i Kraków), ochraniała ich nie tylko milicja, lecz także ZOMO. Aktorzy odwiedzali zakłady pracy, w Katowicach powitał ich wielki transparent z napisem: "Leoncio, ty świnio!", a w Warszawie milicjanci musieli wyprowadzić Rubensa de Falco, gdyż tłum chciał go pobić za krzywdy wyrządzone Isaurze.
Jak w PRL robiło się bonanzę? Dlaczego Polacy pokochali serial o koniu, który mówi? O tym wszystkim w poniedziałek w magazynie "Ale Historia" Znajdziesz nas na Twitterze , Google+ i Instagramie
Jesteśmy też na Facebooku. Dołącz do nas i dziel się opiniami.
Czekamy na Wasze listy: listy@wyborcza.pl