W Zakładzie Karnym w Płocku narkotyki są wszędzie. W łaźni, na spacerniaku, w celach. Wychowawcy mówią do więźniów wprost: "Nie ma problemu, oddziałowy rozprowadzi towar". W czwartek w "Dużym Formacie" reportaż Justyny Kopińskiej, laureatki tegorocznej nagrody Grand Press.

- W Zakładzie Karnym w Płocku narkotyki są wszędzie. W łaźni, na spacerniaku, w celach. Wychowawcy mówią do więźniów wprost: "Nie ma problemu, oddziałowy rozprowadzi towar". Za wniesienie 50 gramów amfetaminy oddziałowy dostaje 1000 złotych - mówi mi Tomasz, do którego dotarłam po miesiącu. - Handlem zajmują się tak zwani Płockersi, którzy współpracują przy porwaniach, wymuszeniach i przemycie z mafią mokotowską. Porwania zwykle kończą się bez zawiadomienia policji. Rodzina wpłaca okup i porwany jest od razu odstawiony na miejsce. Najpierw widziałem, jak zmuszają do handlu narkotykami chłopaka z mojej celi. Kazali jego dziewczynie odebrać towar w wyznaczonym miejscu i wnieść na teren zakładu. Odmówił. Została pobita. Powiedzieli, że jak jeszcze raz odmówi, to wezmą się za jej dzieci.

Powtarzałem, że nie będę handlował. Bo jak raz się skurwisz, to potem należysz do nich. Gdy wpadną, to sypią młodziaków, których szantażem i groźbami zmuszali do handlu. A szefowie Płockersów, którzy na tym zarabiają, od lat pozostają bezpieczni. Czas w więzieniu w Płocku był dla mnie szczególnie trudny, bo sam jestem narkomanem. Zaczęło się już, jak miałem dziewięć lat. Tata odszedł od mamy. Nie mieliśmy pieniędzy, mama musiała wziąć drugi etat, żeby kupić mnie i bratu rzeczy do szkoły. Pracowała od 8 do 23. Dla mnie i brata oznaczało to hulaj dusza, piekła nie ma, wychowała nas ulica. Brakowało mi ojca, zabiegałem o szacunek u starszych kolegów. Jak miałem 13 lat, to już byłem w ciągu. Amfetamina, ekstazy, kokaina. Trudno wytłumaczyć, jakie to uczucie. Jesteś w euforii, czujesz, że wszystkie problemy można rozwiązać. Zacząłem się leczyć w wieku 18 lat i po pół roku terapii pomyślałem, że jestem czysty. Nie brałem przez sześć lat. To były najlepsze lata w moim życiu. Zacząłem od nowa, gdy rozstałem się z narzeczoną, matką mojej córki. Robiliśmy wtedy z kumplami interesy, nie wszystkie zgodne z prawem, ale żadnego handlu narkotykami, nigdy nie sprzedałbym ludziom tego gówna. W końcu zostałem skazany na rok i kilka miesięcy więzienia za przywłaszczenie mienia.

Jeszcze w czasie sprawy zacząłem się intensywnie leczyć w Monarze. Gdy trafiłem do więzienia, byłem czysty. Chciałem kontynuować terapię. Ale szybko zorientowałem się, że pani psycholog współpracuje z dilerami. Napisz, aby więźniowie nigdy nie mówili psycholog i funkcjonariuszom o swojej rodzinie, bo poinformują Płockersów i mogą pobić ich córkę albo żonę. Zaczynasz żyć w ciągłym strachu, czekasz, aż dopadną ciebie albo twoje dziecko. Czułem, że od tych lęków wariuję. Gdy jeden z młodszych więźniów odmówił handlu, to tak go nafaszerowali psychotropami, że prawie zszedł z tego świata. Gdy odmówiłem raz, drugi, trzeci, to w końcu strażnicy, którzy współpracują z Płockersami, wzięli mnie na "dźwięki". To jest wyciszona cela, w której jest jedynie łóżko. Powinna służyć dla agresywnych więźniów, aby się uspokoili. Ale w Płocku zmieniła się w salę tortur. Strażnicy przywiązują cię nago do łóżka i okładają pałami. Po 24 godzinach czujesz, że jesteś zerem. Sikasz i srasz pod siebie. Zwykle biją cię w czterech. Mnie najwięcej biło siedmiu funkcjonariuszy naraz. Kopią, szarpią, aż jesteś cały we krwi. Później przyjeżdża do ciebie rodzina, ale masz krwiaki i siniaki na ciele, więc służba więzienna każe im czekać. Jak jesteś nieprzytomny, to mówią, że jest choroba zakaźna na zakładzie, i nie ma odwiedzin.

Dlaczego policjanci w majestacie prawa wprowadzili narkotyki do więzień? I czemu sytuacja wymknęła się spod kontroli? W końcu - dlaczego tylu ludzi ginie w płockim więzieniu? O tym wszystkim w reportażu Justyny Kopińskiej.

Znajdziesz nas na Twitterze , Google+ i Instagramie

 

Jesteśmy też na Facebooku. Dołącz do nas i dziel się opiniami.

 

Czekamy na Wasze listy: listy@wyborcza.pl