Gdybyśmy dziś wprowadzili szwedzki model u nas, przy roszczeniowym nastawieniu wobec państwa i braku szacunku dla prawa i procedur, doprowadzilibyśmy do katastrofy gospodarczej - rozmowa z Jeremim Mordasewiczem w czwartek w "Dużym Formacie?.

(...)

Wiele osób marzy, by w Polsce zapanowały standardy skandynawskie.

- Na studiach wyjeżdżałem kilka razy do Szwecji - na studencką wizę można było tam oficjalnie pracować. W Göteborgu zaczynałem o piątej, najpierw roznosiłem gazety, potem sprzątałem w szpitalu, a po południu w biurach, pracowałem po 16 godzin na dobę. W szpitalu razem ze mną pracowali chwilowo bezrobotni dziennikarze. Do głowy im nie przyszło, że można iść po zasiłek. Byłoby im wstyd, że ktoś pracuje na nich. Chcieli wrócić do zawodu i po jakimś czasie rzeczywiście wrócili.

Zgadzam się z profesorem Jackiem Hołówką, że szwedzki model państwa, z wysokim poziomem redystrybucji, spłaszczeniem dochodów i szeroką pomocą zaadresowaną do najbiedniejszych, będziemy mogli wprowadzić dopiero wtedy, gdy Polacy będą mieli takie poczucie odpowiedzialności, poszanowanie prawa i etos pracy jak Szwedzi. Za obecnym dobrobytem Szwecji stoją procesy, które zaczęły się w XIX wieku.

Szwedzi byli niezwykle rygorystyczni, wspomnijmy choćby drakońskie prawo: rękę obcinaną za kradzież, wieszanie za stosunkowo niewielkie przestępstwa. Zaczęli rozwijać przemysł i bogacić się, a do tego w czasie I i II wojny zachowali neutralność. Potem doszli do wniosku, że spójność społeczna ma ogromne znaczenie, i zwiększali świadczenia socjalne, ale mogli sobie na to pozwolić, bo w wyniku wcześniejszego rygoryzmu społeczeństwo wypracowało bardzo wysoki poziom odpowiedzialności i samokontroli. Gdybyśmy dziś wprowadzili szwedzki model u nas, przy roszczeniowym nastawieniu wobec państwa i braku szacunku dla prawa i procedur, doprowadzilibyśmy do katastrofy gospodarczej.

Teraz u nas etos pracy i tak jest oszałamiający w porównaniu z PRL-em.

- Wystarczyło, że po 1989 roku mogliśmy wyrzucać za picie podczas pracy, a wydajność na budowach wzrosła trzykrotnie.

Po studiach został pan na uczelni, a jednocześnie pracował w Mostostalu. Dlaczego?

- Trafiłem w Mostostalu na ludzi, którzy chcieli unowocześnić budownictwo, szukali nowych rozwiązań, prowadzili badania. Ruszyły wtedy wielkie inwestycje. Nie przewidywaliśmy, że centralnie sterowana gospodarka za chwilę padnie, bo dochód z tych inwestycji będzie mniejszy niż odsetki od kredytu. Zajęcia na wydziałach budownictwa i architektury prowadziłem, bo lubiłem pracę ze studentami. Ale zarabiałem 20-30 dolarów miesięcznie, nie miałem szans na mieszkanie.

Na szczęście trafiały się czasem wyjazdy na zagraniczne budowy. Można było zarobić i zobaczyć kawałek świata. Pracowałem w Algierii i Sudanie, Niemczech i Szwajcarii, najbiedniejszych i najbogatszych krajach. Wtedy zainteresowałem się ekonomią. Gdy powstała "Solidarność", zaangażowałem się od razu i trafiłem do komisji zakładowej i rady pracowniczej. Tyle że dla mnie nie był to ruch związkowy, tylko niepodległościowy. Rozstałem się z kolegami w 1991 roku. Ja pragnąłem państwa demokratycznego z gospodarką rynkową, a miałem wrażenie, że ludzie "Solidarności" chcieli czegoś na kształt socjalizmu z ludzką twarzą.

Bo pana poglądy to?

- Liberalizm w gospodarce, solidaryzm w polityce społecznej. Demokracja w polityce, w gospodarce - rynek. Dlatego od 25 lat angażuję się w działania społeczne. ()

Co mają podatki do patriotyzmu? Dlaczego bogaci nie dokładają się do państwa? Jak mądrze pomagać? O to wszystko pyta Bożena Aksamit w czwartkowym "Dużym Formacie".