Choć inspiracji szuka w realnym świecie, woli wymyślać bohaterów i kreować ich rzeczywistość. David Simon nie ufa zawodowym scenarzystom. Nie wierzy, że potrafią opowiadać dobre historie

David Simon to jeden z najważniejszych amerykańskich producentów i scenarzystów telewizyjnych. Zanim zaczął robić obsypywane nagrodami seriale, pracował jako reporter w dzienniku "The Baltimore Sun". Pisał też książki. W 1991 r. wydał "Homicide: A Year on the Killing Streets", a w 1997 r. "The Corner: A Year in the Life of an Inner-City Neighborhood" (razem z Edem Burnsem). Pierwsza stała się podstawą scenariusza serialu kryminalnego NBC "Wydział zabójstw Baltimore" (1993-99), na kanwie drugiej osnuł fabułę miniserialu o dilerach i narkomanach "The Corner" (2000 r.).

Nie wierzy, że dobre historie potrafią opowiadać zawodowi scenarzyści. Bardziej ufa dziennikarzom, reporterom i pisarzom. Ci, którzy się sprawdzili, pracują z nim długo. Z pięciorga współscenarzystów "Wydziału zabójstw Baltimore" czworo pracowało także przy "The Wire" ("Prawo ulicy", 2002-08).

Kolejny miniserial ("Generation Kill: Czas wojny", 2008 r.) Simon nakręcił na podstawie książki dziennikarza Evana Wrighta, który został włączony do batalionu zwiadowczego Marines podczas inwazji na Irak w 2003 roku.

W pracy nad "Treme" (2010-13) o życiu mieszkańców zniszczonego przez huragan Nowego Orleanu pomagał natomiast pochodzący z tego miasta pisarz i filmowiec Lolis Eric Elie, a nad scenami w restauracjach pracował m.in. Anthony Bourdain, znany amerykański szef kuchni i dziennikarz.

Najnowszy miniserial Simona "Kto się odważy" ("Show Me a Hero") również powstał na podstawie książki. Tym razem Lisy Belkin, która pisała o problemach segregacji rasowej w USA. Temat nieoczekiwanie stał się aktualny w Europie, ponieważ można doszukać się wielu aluzji do obecnej sytuacji uchodźców.

W rozmowie dla "Telewizyjnej" David Simon nie mówi jednak o polityce, lecz o sile oddziaływania produkcji telewizyjnych, roli poszczególnych osób pracujących nad amerykańskimi serialami i miniserialami oraz o tym, dlaczego woli fikcyjne historie, mimo że inspiracji często szuka w rzeczywistości.

Rozmowa z Davidem Simonem

Odszedł pan z dziennikarstwa w połowie lat 90. Jeszcze przed erą internetu. Dlaczego?

Gdy byłem młodszy, prasa odgrywała ważną rolę w życiu społecznym i politycznym. Widać to było choćby podczas wojny w Wietnamie. Później zaczęła tracić na znaczeniu i banalizować poruszane przez tematy. Zwalniano reporterów, artykuły były coraz bardziej powierzchowne.

Ale najgorsze było to, że media chciały być zbyt grzeczne. Nie chodziło już o wywoływanie reakcji, poruszanie opinii społecznej, lecz o zjednanie sobie mainstreamowej, ustandaryzowanej publiczności - rodziny z przedmieść mającej statystycznie dwa koma trzy dziecka, kota i psa.

Pisanie o głodzie na świecie sprowadzało się do pisania o jedzeniu i dystrybucji żywności. Przecież żeby poważnie zająć się tym problemem, potrzeba fundamentalnej dyskusji o kapitalistycznych rynkach, które sami stworzyliśmy. A to wymagałoby krytyki stylu życia naszych czytelników. Oni woleliby tego nie słyszeć, media wolałyby o tym nie mówić. Niby chcą pełnić służbę publiczną, ale przy okazji nie chcą nikogo obrazić, nawet w obliczu poważnych globalnych problemów. Odszedłem, bo uznałem, że nie dam rady dłużej manewrować w takim świecie.

W produkcjach telewizyjnych ma pan większą moc sprawczą?

Jeżeli mówimy o moich serialach, to było tak może w jednym przypadku - "The Wire" ("Prawo ulicy"). Teraz o walce z narkotykami jest głośno. Nie mówię, że za sprawą wyłącznie "The Wire", ale "The Wire" miało w tym udział. Razem ze wszystkimi przygotowaniami ten serial kosztował mnie sześć-siedem lat życia. Taki wysiłek nie powinien pozostać bez efektu.

Jednak tu wchodzą w grę wielkie budżety, dlatego seriale nie mogą zastąpić mediów. Są na to zbyt drogie i zbyt czasochłonne. Ich rolą jest ogląd rzeczywistości z dystansu, z oddechem.

Poza tym seriale dają więcej pola do prowokacji i wpływania na uczucia widza. Steve McQueen znakomicie wykorzystał ten potencjał w filmie "Zniewolony. 12 lat niewoli", gdzie opowiedział o problemie niewolnictwa i segregacji rasowej, pokazując historię jednego niewolnika.

Holocaust też przeżyjemy głębiej dzięki lekturze dziennika Anny Frank niż dzięki zapoznaniu się ze statystykami. Ważną rolę odgrywa też obraz. Można wiele pisać o uchodźcach, ale współczucie i reakcje społeczne wzbudzi tak naprawdę dopiero zdjęcie zwłok dziecka wyrzuconych przez morze na plażę.

Czy to znaczy, że filmy i seriale stają się dziś ważniejsze od literatury?

Nie wiem, czy ważniejsze. Na pewno mają większy zasięg. Jeżeli książka sprzeda się w stu tysiącach egzemplarzy, to mamy bestseller. Dla filmu sto tysięcy widzów to klapa. Szkoda, bo po lekturze dobrej powieści wiemy, że przeżyliśmy coś wyjątkowego. Ale narracja audiowizualna jest obecnie zdecydowanie popularniejsza.

Cały wywiad przeczytacie w piątek [20.11] w "Telewizyjnej"!