Wielcy kucharze, wcześniej znani pokątnie, w szeptanych przekazach, w wąskich kręgach snobów i/lub koneserów, są dziś gwiazdami i celebrytami, nowymi bohaterami nowoczesności. Ich status społeczny przeobraził się diametralnie i jest równy pozycji wybitnego sportowca czy aktora; kiedy przyjdą uścisnąć dłoń zacnemu klientowi w restauracji, to raczej jemu czynią zaszczyt niż sobie.

Niegdyś kucharzy celebrowała niemal wyłącznie Francja; od połowy XIX wieku nazwiska słynnych kucharzy, anonsowane haftem na ich białych bluzach, rozbrzmiewają na cały kraj i są znane nawet dzieciom; pierś większości z nich zdobi Legia Honorowa. Podobnie jak niegdyś błaznowie na królewskich dworach są nietykalni: władcy im się kłaniają, są uznawani, jak Paul Bocuse czy Alain Ducasse, za narodowe pomniki, a ich wytwory (czyli tzw. francuski obiad gastronomiczny) stały się oficjalnym dziedzictwem UNESCO. A dobre szkoły gastronomiczne cieszą się prestiżem na miarę dobrych uniwersytetów.

Kiedy najsłynniejszy kucharz XXI wieku Ferran Adria ogłosił w roku 2010, że zamyka swoją restaurację El Bulli, news pojawił się na pierwszych stronach wielu gazet i otwierał hiszpański dziennik telewizyjny.

W ostatnich dekadach moda na kucharzy gwiazdorów rozlała się na cały świat; swoich głośnych mistrzów - bardziej dziś znanych od Francuzów - mają Hiszpanie, Anglicy, Amerykanie, Skandynawowie, Peruwiańczycy. Ci ostatni uczynili Limę najmodniejszym centrum latynoskiej gastronomii; Gastón Acurio, jej pierwsza gwiazda, określa siebie i swoich kumpli jako "żołnierzy ojczyzny" i wyznaje: "Przeżywamy w Peru bardzo ważne chwile, gdyż wreszcie odnajdujemy się jako naród i dokonujemy tego przez kuchnię". Mody na kuchnie narodowe i artystyczne przenoszą się z kraju do kraju jak mody na kryminały: przez ostatnią dekadę gastrofile pielgrzymowali do Skandynawii, wcześniej do Katalonii, teraz zaczyna ich powolutku przyciągać również kilkanaście polskich restauracji czy raczej parunastu polskich kucharzy; widać gołym okiem, że rozwój polskiej gastronomii jest o wiele bardziej spektakularny niż sieć nowych autostrad i wyskoki drapaczy chmur.

Ponad ćwierć wieku temu oglądałem z zapartym tchem we francuskiej telewizji program kulinarny prowadzony przez grubą Maité, kobietę z ludu, kucharza nad kucharzami. Jej pokazy działy się w czasie niemal realnym i to było najbardziej fascynujące: Maité mocowała się pięć minut ze skórą szczupaka, waliła tasakiem w mięso z zapałem drwala, trudno było oderwać oczu od jej gimnastycznych wyczynów.

Teraz mamy setki programów, w których kucharze prezentują swoje przepisy, montaż jest błyskawiczny, z kina nowej fali (długie ujęcia ze wszystkimi szczegółami) przeszliśmy do kina akcji. Chwilami nie da się już na to patrzeć, wszyscy nawijają jak najęci, wszyscy rzucają dowcipami i są w nadzwyczaj dobrym humorze, wszystko jest wychromowane i gładkie, i wszystko kończy się happy endem: ostatnią sceną, w której bohater wsadza w buzię łyżkę czy widelec i wyraża mimiką oraz stosownymi okrzykami rozkosz i samozadowolenie.

Dodajmy do tego wyspecjalizowane kanały telewizyjne, programy na licencjach typu Master Chef, obiegające całą planetę, no i kino, tym razem prawdziwe. Przed dekadą wino stało się podatnym tematem na filmowe scenariusze, nakręcono sporo kasowych tytułów; wielki sukces odniosły choćby "Bezdroża", dzięki którym szeroka gawiedź dowiadywała się na tle miłosnej historii, że istnieje różnica między merlotem a pinot noir, a nawet, że istnieje coś takiego jak pinot noir. Od kilku lat opowieści fabularne weszły do kuchni od strony kuchni i dramaty oraz komedie o przyrządzaniu żarcia okazały się gratką dla producentów.

Właśnie pojawił się w naszych kinach "Ugotowany", opowiastka o kucharzu, którego obsesyjnym celem życia jest trzecia gwiazdka od Michelina. Obsada jest przednia, historia głupawa, scenariusz sprawny i lichy, natomiast fetyszyzacja jedzenia, dzięki wysmakowanym zdjęciom, posunięta do granic.

Podstawowy konflikt, z gastronomicznego punktu widzenia, opiera się na starciu dwóch kuchni: tradycyjnej, bliskiej ambitnemu szefowi, przywiązanemu do smażenia na żywym ogniu, i nowoczesnej, opartej na technice próżniowego gotowania sous vide, bliskiej jego podwładnej, która przekona szefa i do tego sposobu pichcenia, i do siebie samej. Tą drogą schodzi na bruk, podobnie jak w filmach o winie, wiedza specjalistyczna. Z dużym opóźnieniem: większość liczących się polskich restauracji techniki sous vide używa, na dobre i często na złe, od wielu lat.

To, że tego rodzaju filmy mają szeroką publiczność, jest oznaką czasów, które pokrywają blichtrem, iluminacją glamour i gwiazdorskim zapaszkiem całe połacie życia materialnego wcześniej otwartego tylko na koneserskie namiętności.

W kinach można zobaczyć film "Ugotowany" w gwiazdorskiej obsadzie, każdy szanujący się (i wszystkie inne) kanał w telewizji ma programy o gotowaniu, książki kucharskie wszelkiego sortu to potężna gałąź rynku, można powiedzieć, że dziś z każdej lodówki wyskakuje jakiś kucharz.

Jakim cudem rzemieślnik, jakim do niedawna był chef kuchni, stał się centralną postacią popkultury? Prawie artystą? Czytajcie jutro w "Wyborczej".