Norman Davies: Całe jego wojsko zostałoby wygubione na froncie wschodnim. A Zachód nie dowiedziałby się o horrorach stalinowskich deportacji i Gułagu.
Kiedy w ZSRR zaczęła powstawać polska armia, był rok 1941. Wehrmacht stał pod Moskwą i Stalin nalegał, żeby Polacy jak najszybciej włączyli się do walki. Sowieci chcieli nadzorować werbunek, a potem brać pojedyncze, kontrolowane przez komisarzy NKWD jednostki na front.
Anders się opierał i konsekwentnie formował armię. A kiedy sięgnęła prawie 100 tys. uzbrojonych ludzi, było dla Moskwy za późno. Nad taką rzeszą Sowieci już nie byli w stanie zapanować politycznie. Stalin nie miał innego wyjścia, jak zgodzić się na wyjście tej armii do Iranu. I w rezultacie Polacy, cywile i żołnierze, byli jedyną tak liczną grupą, której udało się wyrwać z ZSRR.
Tyle że na Zachodzie nikt nie chciał im wierzyć. Wojenna cenzura tłumiła świadectwa uchodźców. O Katyniu nie wolno było pisać. A ludzie w Wielkiej Brytanii, w Ameryce byli zauroczeni Stalinem, bohaterem i współautorem wielkiego zwycięstwa sojuszników w wojnie z Hitlerem. Dzięki Andersowi świadków Gułagu były tysiące, ale nie udało im się dokonać przełomu w potocznej świadomości.
Polakom odmawiano wiarygodności: wiadomo, oni nienawidzą Rosji. Właściwie przełomu dokonał dopiero Aleksander Sołżenicyn, kiedy na Zachodzie ukazał się - w 1973 r.! - "Archipelag Gułag".
- Całe szczęście nie wszyscy w Rosji głoszą takie poglądy. W Teheranie spotkałem rosyjskiego ambasadora, Ormianina. Wiedział o Katyniu, wiedział o okolicznościach wyjścia armii Andersa z ZSRR. On by się z ambasadorami w Wenezueli i Warszawie nie zgodził.
Niedawno miałem w Moskwie wykład na temat wojny i dziejów armii Andersa. Widziałem ten beton akademicki, który przyszedł z gotowymi notatkami, z kanoniczną wersją historii, żeby mnie poprawiać. Ich historia jest święta i nie wolno z nią polemizować. To by było tak, jakby ktoś wewnątrz Kościoła obalał dogmaty wiary.
Atakowali mnie jako Polaka. Bronili zajęcia przez Armię Czerwoną polskich Kresów i dowodzili, że Polska zachowała się tak samo na Zaolziu. Mówili, że dzisiejsze zajęcie Krymu to taka sama historia. Byli oburzeni, że ktoś ma inne zdanie.
Ale największy kłopot mieli, kiedy zacząłem mówić o tym, że Armia Czerwona nie była taka wyzwolicielska, że owszem, wypędziła nazistów, ale przyniosła nowy totalitaryzm. Że za nią wkraczała do Polski i do innych krajów druga, wielotysięczna armia NKWD, która trzymała za mordę własne wojsko na tyłach, a kiedy ono szło na zachód, zajmowała kolejne kraje, dokonywała czystek i poprzez terror wprowadzała totalitarną dyktaturę. Tu zawodowi historycy nie znaleźli odpowiedzi, a do tego poparła mnie publiczność.
Dzisiejsza Rosja próbuje odkręcić prawdę o pakcie Ribbentrop-Mołotow. Wraca do fikcji historycznej z czasów carskich i sowieckich. A ta fikcja ciągle pokutuje również na Zachodzie. Jak na przykład to, że Galicja to dawna ziemia rosyjska.
Za miesiąc mam wygłosić wykład w School of Slavonic and East European Studies, wyższej szkole slawistyki, gdzie sam studiowałem. Jej dyrektor Bernard Pares był podczas I wojny światowej obserwatorem przy armii carskiej na froncie wschodnim w Galicji. Uważał, że armia rosyjska wyzwalała wtedy braci Słowian. Później, po latach, konsekwentnie mówił o ludności rosyjskiej we wschodniej Polsce. W czasie II wojny pisał o wyzwalaniu Słowian na polskich Kresach, jakby nigdy nie było paktu Ribbentrop-Mołotow. Rosja miała być partnerem Zachodu w walce z Hitlerem. Ze swoimi poglądami i artykułami doskonale wpasował się w przełom, jaki nastąpił po ataku Niemiec na Związek Sowiecki. Wszyscy wpadli wtedy w podziw dla potęgi Rosji i Stalina. Ta wersja historii wciąż pokutuje.
W 1918 r. przyjechał do Londynu rosyjski arystokrata kniaź Rurykowicz, Dymitr Światopełk, literat. Wykładał literaturę rosyjską w szkole slawistyki, wydał antologię literatury rosyjskiej. Jako student czytałem jego rzeczy. W latach 20. kniaź doszedł do wniosku, że Stalin jest zbawcą Rosji, wstąpił do brytyjskiej kompartii i postanowił wrócić do ZSRR. Virginia Woolf, która się z nim przyjaźniła, pisała do niego: "Uważaj, bo w Moskwie czeka Cię kula w łeb". Kniaź nie posłuchał i pojechał. Zdążył tam jeszcze opublikować paszkwil na Anglików, którzy mu pomogli zakotwiczyć się na emigracji. W 1936 r. został aresztowany i wszelki ślad po nim zaginął.
Pares, jego szef, napisał wtedy artykuł "Szkoda, że taki człowiek odszedł" - "pity that such light has been extinguished", tak to brzmiało. Ani słowa o stalinowskim terrorze, którego Dymitr padł ofiarą. Ci "fellow travellers" ["towarzysze drogi" komunistów, inaczej "pożyteczni idioci"] nie potrafili nazwać prawdy po imieniu. I z tym borykamy się nadal.
Materiał promocyjny