Wojciech Mecwaldowski - ur. w 1980 r., jeden z popularniejszych polskich aktorów. W latach 2004-08 związany z Teatrem Polskim we Wrocławiu. Ma na koncie role w filmach: "Testosteron", "Aleja gówniarzy", "Lejdis", "Wojna żeńsko-męska","Jak się pozbyć cellulitu", "Miłość", "Hans Kloss. Stawka większa niż śmierć", "Dziewczyna z szafy". Grał też w serialach, m.in. w "Stacji", "Usta usta", "Lekarzach" i "Czasie honoru". Na ekrany właśnie wchodzi film "Klub włóczykijów i tajemnica dziadka Hieronima", w którym gra jedną z głównych ról. Pod koniec października będziemy mogli go obejrzeć w oklaskiwanym na festiwalu w Wenecji dramacie Jerzego Skolimowskiego "11 minut". Maluje, fotografuje (wydał album " Mecek.kom") i reżyseruje.
Wojciech Mecwaldowski: Jak ja uwielbiam wywiady. Raz komuś powiedziałem, że produkowałem dokument na Jamajce o tym, jak moi przyjaciele z zespołu Rastasize jako pierwsi Polacy nagrywali płytę w studiu Boba Marleya, a przeczytałem, że nagrywałem płytę z Bobem Marleyem.
- 11? No to cieszę się, że te minuty się kumulują i nie mam ich tylko pięć. Wenecja, prestiżowy festiwal, gram u wielkiego reżysera, ale nie nazywam tego przełomem. Zresztą do mnie wszystko zawsze dochodzi później.
Cieszę się i dziękuje Bogu, że mam takie szczęście, ale staram się o tym nie myśleć, a na pewno tego nie nazywać. Po co? Już po "Dziewczynie z szafy" Bodo Koxa wszyscy mnie klepali po plecach i mówili: "Zobaczysz, teraz to dopiero będziesz grał, to przełom!". Przez następne trzy lata prawie w ogóle nie pracowałem.
- Wierzę, że Bodo też będzie w Wenecji, kwestia czasu.
Chodzi o to, że wcześniej pracowałem 12 lat non stop, a po tej ważnej zawodowo roli się zatrzymałem. Pojawiła się wprawdzie propozycja od Jerzego Skolimowskiego, ale on już wcześniej brał mnie pod uwagę. Poznaliśmy się na planie "Bitwy pod Wiedniem". Po napisaniu "11 minut" zaprosił mnie na zdjęcia próbne, potem powiedział, że już przy tworzeniu scenariusza pomyślał o mnie. To jeden z największych komplementów, jaki aktor może usłyszeć.
Praca z Jerzym była wyzwaniem i zaszczytem. To nie tylko wybitny reżyser, ale i wspaniały człowiek. Po zdjęciach, poobijany, rodziłem kamień nerkowy w szpitalu w Irlandii. Cała ekipa wróciła, a Jerzy z Ewą zostali przy mnie. Nie musieli, ale chcieli.
Moja postać w "11 minutach" to świeżo upieczony mąż, obsesyjnie zazdrosny o żonę aktorkę. Ma fioła na jej punkcie, wyrusza za nią w podróż i w jej trakcie diametralnie zmienia życie różnych ludzi. Gdyby nie ja, mieliby normalny zwykły dzień. Pogoń za wyobraźnią ma katastrofalne skutki. Często nie doceniamy czasu, który mamy, pędzimy za czymś, czego nie ma, a to nie prowadzi do niczego dobrego.
Przygotowując się do roli, lubię dużo wiedzieć, kombinować. Na szczęście Paulina Chapko, moja filmowa żona, podeszła do tej pracy podobnie jak ja. Przed zdjęciami pobyliśmy troszkę razem jak mąż i żona, ale bez przesady - tyle żeby otrzeć się o relację, która między nami jest. Starałem się wydobyć z siebie kogoś, kto jest potworem dla bliskiej osoby. Kochającym, ale potworem. To trudne, nie jestem z tych, którzy za kogoś decydują. Daję bliskim wolność, sam lubię robić, co chcę. Jeśli ktoś kogoś kocha, to nie jest zazdrosny, a jeżeli jest zazdrosny, to znaczy, że nie ufa sobie. Więc to było dla mnie nie do pogodzenia, musiałem pokazać tę sprzeczność, walkę z samym sobą.
Mało mówię, a wewnątrz kłócę się cały czas. Mój bohater projektuje to, co się stanie, i ma taki finał, jaki sobie zaprojektował. Jak w życiu. Tylko od nas zależy, jakie ono jest.
Cały wywiad w sobotniej "Wyborczej