Przy kranikach tłoczy się grupka młodych chłopaków. Kilku Syryjczyków, Afgańczycy. Może trafił się ktoś z Iraku. Mają nieco ponad 20 lat. Najstarsi może trzydziestkę. Golą się, trzymając w jednej ręce smartfona z włączonym aparatem fotograficznym skierowanym na swoją twarz. Z jaką precyzją to robią! Po chwili zaczyna się przepierka. Gacie, skarpetki, koszulka, szorty z materiału. Na koniec pod kraniki idą do szorowania sandały, japonki, sportowe buty.
Taki widok ujrzałem na budapeszteńskim dworcu Keleti. Mimochodem pomyślałem: czy w ich sytuacji też dbałbym tak o higienę?
Na Keleti trwał pat. Węgierskie władze odwołały pociągi w kierunku Austrii i Niemiec. Z wyświetlanych na ekranach komunikatów można było się dowiedzieć, że to ze względów bezpieczeństwa, że nadzwyczajna sytuacja, że z biletów, na które często poszły ostatnie pieniądze, można korzystać na liniach lokalnych. Ale nikt nie korzystał. Wszyscy czekali. Setki rodzin. Siedzieli na rozłożonych karimatach, kartonach. Dwa, trzy dni. Niektórzy siedem. A nuż puszczą te pociągi. Trzeba być gotowym. Trzeba być czystym, żeby nie wyglądać na syryjskiego, afgańskiego czy irakijskiego uchodźcę. Bo kiedy podstawią pociągi, to znowu obstawią je policją. Im bardziej europejsko wyglądasz, tym większe szanse, że cię przepuszczą.
Na Keleti jeszcze nie wiedziałem, skąd taka pedantyczna dbałość o higienę. Dowiedziałem się kilka dni później, na drugim krańcu kraju. Na dworcu autobusowym w Segedynie przy granicy z Serbią Syryjczyk wyjął starannie zawinięte w folię czyściutkie jasne spodnie. Styl jak najbardziej europejski. Wciągnął je na brudne dżinsy, które pewnie miał na sobie w Turcji, na łodzi płynącej na jakąś grecką wysepkę. W tych dżinsach przemierzył Macedonię i Serbię. - Może być? - rzucił w moją stronę. - Myślisz, że kierowca wpuści mnie do autokaru? Może nie zapyta o papiery.
Pokonali tysiące kilometrów i utknęli tutaj. - Dlaczego nie chcą nas puścić do Niemiec? - pytają.
Pociągi z Keleti nie jeżdżą już trzeci dzień. Ludzi jest coraz więcej, bo z południa kraju napływają nowi. W zasadzie nie sposób już rozłożyć się z tobołkami w podziemnych dworcowych korytarzach. Między karimatami prowadzą wąziutkie ścieżki. Krocząc nimi, trzeba uważać, by nie nadepnąć na śpiącego. Węgrzy, którzy przychodzą tu pomagać koczującym, nabrali wprawy. Stąpają jak na szczudłach. Rozdają kanapki, wodę, jabłka. Sprzątają. Bawią się z dzieciakami: rozkładają książeczki do kolorowania i kredki, puszczają z projektora animowanego "Jasia Fasolę". Chłopak z kruczoczarnymi kręconymi włosami robi show: bańki gigant. Dzieciarnia szaleje z radości.
Na karimatach toczy się życie. Kobiety w chustach, hidżabach, ale i bez chust oraz hidżabów, w dżinsach i obcisłych koszulkach, przewijają dzieci. Przygotowują obiad: chleb i ryba z puszki. Mężczyźni się naradzają. Jak długo można tak czekać? Ile stąd do Wiednia? 250 kilometrów. W pięć dni dojdziemy. W korytarzach poruszenie: idziemy na piechotę. Zaczyna się pakowanie najpotrzebniejszych rzeczy.
Cały reportaż Wojciecha Karpieszuka czytaj w czwartek w "Dużym Formacie"
Znajdziesz nas na Twitterze , Google+ i Instagramie
Jesteśmy też na Facebooku. Dołącz do nas i dziel się opiniami.
Czekamy na Wasze listy: listy@wyborcza.pl