Spotykamy się w domu jego dziadków przy głównej drodze w dawnej wsi Wüstewaltersdorf, która dziś nazywa się Walim. Dwuskrzydłowe drzwi z zabytkową klamką, dębowa szafa. Łukasz mieszka z żoną i córką w Warszawie, ale co tydzień wsiada do pociągu i wraca tutaj. Pokazuje mi kilka pudełek z dokumentami, torbę ze sztućcami nie do pary i kolorowe szklane butelki z porcelanowymi korkami.
- Kiedy pierwsi Polacy sprowadzili się do Walimia, nikt nie przypuszczał, że zostanie tu na dłużej - mówi. - Wyobraź sobie, że jemy to śniadanie w 1945 roku. Po skończonym posiłku wyrzucamy porcelanowe talerze przez okno, łamiemy krzesła i rozpalamy nimi ognisko. Ludzie byli przekonani, że Niemcy zaraz wrócą i wszystko zabiorą. Trzeba im zaszkodzić, a tak najłatwiej.
Wojciech Szczeciniak, dziadek Łukasza, sprowadził się do Walimia trzy miesiące po zakończeniu wojny. Po latach opiekował się Łukaszem, kiedy rodzice szli do pracy: razem zbierali grzyby. Opowiadał o historii. - Z szabru w okolicy słynąłem, nawet mnie najmowano, abym pryciał po domach i skrytki znajdował poniemieckie, ale na groby nie chodziłem.
Szli miedzą przez pole i wbijali metalową laskę w sterty kamieni. W czasach pokoju rolnicy przechowywali tam ser, kiełbasę, mleko. Później w tych polnych lodówkach Niemcy ukrywali porcelanowe talerze, srebrne łyżki, czasem - dokumenty.
Pierwsze znalezisko Łukasza to zdjęcia i listy z niemieckiego Gasthausu. W skrytce było też kilkadziesiąt paczek z ubraniami, obrusami, kartami dań. Były ukryte w podwójnym stropie. Znalazł je, gdy w wakacje dorabiał w ekipie remontowej. Wziął paczkę z książkami i dokumentami. Z ciekawości.
Więcej czytaj w poniedziałek w "Wyborczej"
Znajdziesz nas na Twitterze , Google+ i Instagramie
Jesteśmy też na Facebooku. Dołącz do nas i dziel się opiniami.
Czekamy na Wasze listy: listy@wyborcza.pl