"Znajdź swoją plażę" to był slogan reklamujący piwo, wypisany na kamienicy naprzeciwko mojego okna. Brzmiał on zupełnie jak inne slogany, które codziennie słyszałam - przypominał porady z telewizji śniadaniowej, pouczenia z gabinetu psychoanalityka i polecenia trenera z fitness clubu. Podkreślał też: nie, nie możesz po prostu na luzie napić się piwa ze znajomymi - masz się skupić i skoncentrować na swoim celu, nawet jeśli jest to tylko wypicie piwa i relaks. Nie oglądaj się na innych, znajdź ten kawałek rajskiej plaży dla siebie za wszelką cenę. Na Manhattanie walka o sukces to wręcz obowiązek. Ludzie, którzy nie dążą obsesyjnie do jednostkowego szczęścia, są uważani za dziwnych i słabych. Tutaj realizowany jest liberalny koncept, że każdy jest kowalem swojego losu.
Myślenie o sobie jako o tworze, na który składa się wpływ wielu osób - rodziców, przyjaciół, dzieci, ukochanych - nie jest popularne. Chciałabym zobaczyć zamiast tego obsesyjnego skoncentrowania się na tym, kim jesteśmy - co zawdzięczamy osobom, które nas otaczają. Mieszkam w wysokim budynku przypominającym bloki, które pamiętam z dzieciństwa. Długie korytarze z kolejnymi drzwiami, przeglądanie się w cudzych oknach. I te przestrzenie wciąż przypominają mi o tym, że jesteśmy wspólnotą, a nie monadami skupionymi na swoich celach. Przyzwyczailiśmy się myśleć, że życie w blokach jest patologiczne, że tylko osoby biedne i zmuszone okolicznościami życia są skazane na ich zasiedlanie. Ale te budynki same w sobie rodzą raczej więzy sąsiedzkie i lokalne niż patologie.
Tak, czasem myślę, że cudownie byłoby pisać, zamknąć się na wewnętrznej dzikiej plaży, gdzie nikt nie ma wstępu. Jestem jednak matką i dzieci nieuchronnie ciągną mnie z powrotem do świata. To zupełnie niesamowite, jak zajmowanie się dziećmi ustawia cię w czasie. Chociaż godzin na pisanie jest coraz mniej, odkrywasz nagle zupełnie inny rodzaj czasu - ten kolisty, cielesny, życia i śmierci. Czas na pisanie nagle znajduje się w autobusie, podczas czekania na spóźnialską przyjaciółkę, kiedy tylko trzeba. Żadnej celebracji procesu.
Jesteśmy zbyt zajęci zajmowaniem się regułami funkcjonowania nieistniejących światów, żeby szukać w nas następnych Martinów Lutherów Kingów. Jedyne, co możemy zrobić, to pisać o ludziach, a nie o papierowych manifestach.
Kiedy kończysz 40 lat, musisz skonfrontować się z tym, że pewnych rzeczy już po prostu nie zrobisz. Nie spędzisz wakacji na Kostaryce, nie ukończysz wymarzonych studiów, nie uratujesz świata, nie będziesz miała trzech córek. To naturalny proces, ale dość smutny. Autorefleksja w tym wieku nie sprawia, że jesteś szczęśliwy. Niedobrze jest więc się zastanawiać, kim właściwie jesteś, co osiągnąłeś.
Moim lekarstwem na wszelkie żale, frustracje i wątpliwości jest po prostu robienie. W moim przypadku to odbywa się poprzez pisanie, ale też przez wykonywanie codziennych, realnych rzeczy dla realnych osób - gotowanie, ubieranie dzieci do szkoły, naprawienie czegoś. Może to nie jest seksowne credo życiowe, ale to prawda. Szczęście to wykonywanie potrzebnej pracy i patrzenie na jej efekt.
Cała rozmowa z pisarką już 25 lipca w "Wysokich Obcasach".
Znajdziesz nas na Twitterze , Google+ i Instagramie
Jesteśmy też na Facebooku. Dołącz do nas i dziel się opiniami.
Czekamy na Wasze listy: listy@wyborcza.pl
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny