- Tak ze 300. Dziś dokładnie widać, które uczelnie niepubliczne są naprawdę na poziomie. W Warszawie Akademia Leona Koźmińskiego i SWPS.
Dzisiejszy rynek pracy w najbardziej rozwiniętych społeczeństwach jest coraz bardziej rozwarstwiony. Mamy rdzeń tego rynku - prace kreatywne, rozwijające, dające szansę na karierę - i rynek tzw. mcprac, głównie w sektorze usług, które nie są rozwijające i wysoko płatne. Wobec takich trendów produkowanie ludzi z wyższym wykształceniem jest krótkowzroczne.
- To bardzo dobrze, w worku będzie mniej studentów i więcej pieniędzy na jednego studenta.
- Tak. Ale łatwiej jest rekrutować studentów i utrzymać limity, kiedy się jest Jagiellonką, Poznaniem czy Warszawą. Udziały w worku będą tracić uczelnie regionalne. Jeśli ktoś chce studiować fizykę, raczej pojedzie do Krakowa czy do Warszawy, a nie do małej niepublicznej uczelni. I te małe będą padać.
- Ale filozofia na UW i na UJ kwitnie. Uniwersytet w Białymstoku będzie miał coraz większe trudności z utrzymaniem udziału w worku. Bo ilu mamy w skali kraju szaleńców, którzy chcą studiować filozofię czy wyspecjalizowane nauki przyrodnicze? Te ostatnie wymagają gigantycznych nakładów. Ale byłoby zbrodnią, gdyby proces umierania uczelni dokonywał się mocą sił rynkowych. Musimy się zastanowić, jaką funkcję pełnią uczelnie regionalne.
- Wspólnota społeczna uczelni wyższych i my jako państwo, ministerstwo. Białystok, Kielce czy Zielona Góra powinny mieć uczelnie, bo one mogą promieniować na swoje regiony. Potrzebujemy takich lokalnych motorów rozwoju.
- Nie wiem, czy tych lepszych wystarczy. Ale nie tylko w tym problem. Występuje zjawisko coraz bardziej absurdalnego specjalizowania się, dlatego nauka straciła zdolność syntezy. Konieczna jest ponowna integracja. I to jest szansa dla filozofii, socjologii, psychologii. Chodzi o odzyskanie istoty uniwersytetu w tych warunkach, jakie mamy.
- Strasznie mało. Ale maszynka jest ustawiona tak, że prowadzi nas nieuchronnie w stronę uniwersytetu złożonego z samych starych profesorów.
- Działa taki mechanizm, że młodzi się nie opłacają, bo w algorytmie kadrowym dają wskaźnik 1, a doktor - 1,5, habilitowany - 2, a profesor "belwederski" - 2,5 razy średniej.
- Tak jest. W zeszłym roku na tzw. doktora przeliczeniowego przypadały 22 tys. zł rocznie. Uczelniom potrzebni są studenci, żeby sfinansować pensje oraz badania. I kiedy policzymy pensje brutto, nasz adiunkt kosztuje przeciętnie 47 tys. Mamy więc 25 tys. luki, którą trzeba uzupełnić z innych źródeł - studenci, badania, granty. Kiedy adiunkt przyniesie jeden grant badawczy, jest to ok. 30 tys. zł, i już jest lepiej.
Jeśli sobie weźmiemy starego profesora "belwederskiego", to mamy tu wskaźnik 2,5 - przypada na niego 55 tys. zł. Przyjmijmy, że uczelnię kosztuje on ok. 105 tys. W tym przypadku luka płacowa wynosi ok. 50 tys. zł. Gdyby tak na to spojrzeć, toby się mogło okazać, że w sumie ci młodzi są bardziej opłacalni, ale to wymaga przełamania wielu schematów myślowych.
- Bo za młodym idzie 22 tys. zł, a za profesorem - 55 tys.
- Tak i dlatego gdybym się dała wkręcić w takie myślenie, zaczęłabym kombinować, kto mi się bardziej opłaca.
- Dajemy się wkręcać. Bo ja bym chciała powiedzieć: "Najbardziej opłaca mi się dobry pracownik, wszystko mi jedno, czy to doktor, czy doktor habilitowany". Ale dziekani muszą liczyć, kto im się opłaca.
Całą rozmowę Agnieszki Kublik przeczytasz w weekend w "Magazynie Świątecznym".
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny