Powinniście koniecznie wyjmować ładowarki z kontaktu, kiedy ich nie używacie - oznajmili znajomi, którzy przy majówce wpadli na grilla. Faktycznie ze ściany w kuchni wystawały ogonki dwóch ładowarek - mojej i syna. W przedpokoju stanowisko dokujące miał mąż. Kolejnych kilkanaście stanowisk do ładowania komputerów i laptopów rozsianych było w różnych zakątkach domu.
- Ładowarki to wampiry energetyczne. Nawet niepodłączone do telefonu pobierają energię - stwierdzili. To rozrzutne i nieekologiczne. Czyżby? Szybki rzut oka do sieci wykazał istnienie dwóch szkół - według jednej ładowarki pożerają prąd, według drugiej - ani trochę (nic nie robią, nie grzeją się, to czemu niby miałyby korzystać z energii?). Szybki pomiar za pomocą wyciągniętego z szafy watomierza (to proste urządzenie stanowi "przejściówkę" między kontaktem a wtyczką, której na ekraniku wyświetla się ciągnięta przez wtyczkę moc) wskazał zero. Tyle tylko, że to był dość prymitywny miernik o niskiej czułości.
- Jeśli nawet ciągną, to niewiele. Mniej niż pół wata - brzmiał werdykt. Żadne z nich wampiry energetyczne. Co najwyżej - rachityczne komarki.
Dr Jacek Błoniarz, szef laboratorium fizycznego w Centrum Nauki "Kopernik", pokazał mi, jak zmontować dużo czulszy miernik. Wykonane przez Jacka pomiary pokazały, że nieużywane ładowarki do telefonów w zależności od modelu i wieku pobierają między 0,1 a 0,5 W, a zasilacze do komputerów 3-6 W. Zakładając, że są podłączone do gniazdka stale, przez 24 godziny na dobę, w ciągu miesiąca wykorzystają odpowiednio:
Ładowarki do telefonów: 0,07-0,36 kWh.
Zasilacze do komputerów: 2,2-4,3 kWh.
Przy założeniu, że 1 kWh kosztuje 0,60 zł, miesięcznie daje to kwotę od 4 do 22 gr dla ładowarek i 1,3 do 2,47 zł dla zasilaczy komputerowych. Niedużo? Niby niewiele. Jeśli założyć, że mamy cztery "najgorsze" ładowarki i trzy "najgorsze" zasilacze, w ciągu miesiąca uzbiera się całe 10 zł.
Gorsza rzecz wyszła niejako przy okazji. Otóż okazało się, że telefon w pełni naładowany, ale podłączony do ładowarki dalej aktywnie ciągnie prąd z sieci. I to całkiem sporo, bo blisko dwie trzecie tego, co pobiera w trakcie ładowania. Dla przykładu moja ładowarka czerpała 3,6 W, kiedy ładowała telefon, i 2,45 W, kiedy telefon był już naładowany (bateryjka pokazywała 100 proc.), ale nieodłączony. Jako stacja dokująca bez podłączonego smartfonu ładowarka pobierała 0,1 W. Podobnie ma się sprawa z zasilaczami laptopów. Mój pobierał blisko 44 W, kiedy bateria dopiero się ładowała, i 29,5 W, kiedy była w pełni naładowana, ale nieodłączona od ładowarki. To już daje do myślenia. Zazwyczaj ładuję telefon w nocy. Z ośmiu godzin, w ciągu których jest podłączony do ładowarki, efektywnie potrzebuje trzech, bo po tym czasie bateria wskazuje już 100 proc. Ale przecież nie będę nastawiać budzika, żeby wyłączyć ładowarkę!
Wpadliśmy do znajomych na grilla. - Słuchajcie, czy wy też ładujecie sobie telefony w nocy? - zapytałam podstępnie. Przytaknęli.
Pięć godzin nocnego zbytecznego ładowania to 147,5 kWh. To niemal sto razy więcej, niż wysysa z gniazdka pozostawiona przez kolejnych 16 godzin w kontakcie ładowarka. W zasadzie nie ma znaczenia, czy rankiem, po odłączeniu telefonu, wyjmujecie, czy zostawiacie ją zwisającą ze ściany. Ważne jest to, żeby ładować tylko tyle czasu, ile trzeba, i ani chwili dłużej.
Znajomi się zamyślili. Wyraźnie zabiliśmy im ćwieka.
Cały artykuł przeczytaj we wtorek w magazynie "Nauka dla Każdego".
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny