Daniel Olbrychski: Jak wszyscy. Nie pamiętam, w jakiej kolejności, chyba zacząłem od "Potopu". To było jeszcze w moim rodzinnym Drohiczynie. Nie mieliśmy egzemplarza w domu, więc pożyczyłem ze szkolnej biblioteki.
- Z chorążym orszańskim Andrzejem Kmicicem.
- Przygotowywałem się sam. Ja całe życie trenowałem, i wciąż trenuję. Codziennie jeżdżę konno, podciągam się na drążku, robię pompki, walę w gruszkę bokserską. Zimą podczas zdjęć na Ukrainie wybiegałem rano z hotelu i myłem się w śniegu. Wtedy mógł chorować reżyser, mógł chorować operator, ale gdybym ja miał 39 stopni gorączki, to stanąłby cały film.
- W "Potopie" koń, idąc stępa, poślizgnął się i przygniótł mi nogę. Trochę mi dokuczało. Gdy oglądam teraz na ekranie scenę, w której klękam przed Oleńką, widzę, że miałem z tym kłopoty. Ale operację kolana przeszedłem znacznie później.
***
Jerzy Hoffman: Gdy przejął nas Kadr, Jerzy Kawalerowicz powiedział, że jako kierownik artystyczny chce zobaczyć nakręcone materiały. Nie podobało mu się, ale wydano już 40 mln zł, co nas, paradoksalnie, uratowało. Podpisałem dokument, że biorę ekonomiczną odpowiedzialność za "Potop". Było wiadomo, że w razie wpadki to będzie moje ostatnie kino w życiu.
37 wagonów towarowych znów ruszyło na Białoruś. Powrót Laudy nagraliśmy skromniej po raz drugi. Na Białorusi zaczęła się odwilż. Po miesiącu przyszedł mróz. Marzyliśmy o pochmurnych dniach, a tu słońce świeci jak psu jajca. Na szczęście Białorusini mieli wietroduje, czyli silniki lotnicze na saniach. Zwoziło się śnieg ciężarówkami i łopatami rzucało pod śmigło. To ta zamieć z początku filmu.
Całość czytaj jutro w "Wyborczej"
Znajdziesz nas na Twitterze , Google+ i Instagramie
Jesteśmy też na Facebooku. Dołącz do nas i dziel się opiniami.
Czekamy na Wasze listy: listy@wyborcza.pl
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny