Kiedy Robert Smith oznajmił: "Friday I'm in Love", zaczynała się właśnie trzecia godzina łódzkiego koncertu. Płyta zafalowała, część trybun poderwała się do tańca. Faktycznie: był piątek i w powietrzu unoszącym się nad 10 tys. słuchaczy czuło się wielką miłość: zespołu do fanów i fanów do zespołu.
W tym momencie koncertu wszystko było już bowiem jasne: to nie żadne odgrzewane kotlety ani liga rockowych dziadów. Nie chodzi nawet o to, że muzycy The Cure nie zwykli odwalać sztuk, inaczej nie decydowaliby się przecież na 2,5-godzinne maratony, ale o to, że po 14 latach od wydania ostatniej płyty zespół wreszcie gra nowe utwory. A z tego, co usłyszeliśmy, wynika jasno, że ikona alternatywnego rocka wraca do arcymistrzowskiej formy.
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Wszystkie komentarze
Dziękuję, bardzo miło. O takich wieczorach też pisze się z przyjemnością.
eee tam... na Joshua Tree.
Na Killing An Arab.