Z Jerzym Bahrem, b. ambasadorem RP w Rosji, który czekał na smoleńskim lotnisku Siewiernyj na polską delegację rozmawia Teresa Torańska. Dziś fragment wywiadu. Całość w czwartek w "Dużym Formacie", papierowym dodatku "Gazety", później również na "Wyborcza.pl"
Jerzy Bahr: - Stałem na lotnisku Siewiernyj i jak zwykle przyglądałem się ludziom. Jestem socjologiem i interesują mnie ich zachowania. Minęła zaplanowana godzina przylotu. Zawsze trzeba się liczyć z jakimś opóźnieniem, ale ono się wydłużało. Zacząłem się denerwować. Każda minuta się liczy, bo zapisana jest w protokole. Mgły zrobiło się okropnie dużo. Była straszna. Staliśmy coraz bardziej zdezorientowani. Nagle zauważyłem, że grupa rosyjska się rozchybotała. Jest takie powiedzenie "przysiąść z wrażenia". Oni przysiedli w skali masowej, jakby coś ciężkiego na nich spadło. Jednocześnie zobaczyłem wyskakujący od lewej strony samochód straży pożarnej. Wcześniej go nie widziałem, widocznie był schowany na zapleczu. Minął nas z dużą prędkością i gnał w poprzek lotniska. W ułamku sekundy skojarzyłem te dwa fakty i: Coś się stało! - krzyknąłem do swego kierowcy. Żaden pojazd nie będzie przecież jechał przez lotnisko, jeśli za chwilę ma na nim lądować samolot. Wskoczyliśmy do samochodu. I za nim! Pan Kwaśniewski jest wspaniałym kierowcą. Jeździ jak rajdowiec.
- W późniejszych dyskusjach, czy BOR-owcy byli, czy nie byli na lotnisku, on jest flagowym dowodem na to, że byli.
- Drugim był pan Artur Geisel. Stał dalej, przy samochodach, nie z nami. Przez mgłę widziałem przed sobą tył samochodu strażackiego, a po bokach pobojowisko w typowo sowieckim stylu - ruiny garaży, rozwalające się magazyny i wraki zardzewiałych samolotów. Samochód strażaków zatrzymał się, wycofał i zawrócił w prawo. Widocznie dostali od kogoś sygnał, że źle jadą. Po kilkuset metrach znowu stanęli. Wysiedliśmy. Znajdowaliśmy się poza lotniskiem. Obok był rów, przed nami łąka. Zobaczyłem wicegubernatora, stał za rowem. Krzyczał do nas, że to tutaj i że jest grząsko. Ale człowiek - jak pani wie - w takich momentach nie myśli o ostrożności. Naturalnym odruchem jest biec dalej, żeby komuś pomóc, kogoś ratować. Bo samolot przecież jak w filmach akcji wrył się prawdopodobnie w ziemię albo wbił w jakąś ścianę. I my uwięzionym w nim ludziom jesteśmy potrzebni. Zaczęliśmy biec. Pod butami czuło się miękki grunt, ale można się było po nim poruszać. Po 100, może 150 metrach zobaczyliśmy cztery sterty złomu. Parowały dymem. Dym unosił się nad polami i szedł w górę. Jak podczas zbierania ziemniaków. Na polu, jesienią. Pytają mnie często, co zrobiło największe wrażenie. To! Latałem tym samolotem, każdy lot był przygodą. Sam ze dwa razy byłem w sytuacji, że człowiek Bogu dziękował, iż znalazł się wreszcie na ziemi. Miałem go w oczach, wielokrotnie uczestniczyłem w jego witaniu i żegnaniu. Ogromne cielsko z wysokimi schodami. A te fragmenty, które zobaczyłem, po półtora metra wysokości odbierały mi nadzieję, że komuś mogę pomóc. Czułem się jak w Bukareszcie po wielkim trzęsieniu ziemi 4 marca 1977 roku. Wyszliśmy z ambasady na główną ulicę Bulevardul Magheru. Z budynków, które wczoraj miały po osiem czy dziesięć pięter, zostały zwały gruzów karykaturalnie pomniejszone. I nie było żadnych szczelin, przez które można byłoby wejść i kogoś wywlec ze środka. Myślałem wtedy tylko o tym, że z setek ludzi, które tam mieszkały, nikt nie miał prawa przeżyć. Mój kierowca zaczął kląć. Potwornie! Choć jest człowiekiem niezwykle opanowanym i zawsze niebywale przytomnym. Że to wszystko od początku nie miało sensu i tym musiało się skończyć.
Z Jerzym Bahrem w "Dużym Formacie" rozmawia Teresa Torańska. Dziś fragment wywiadu. Całość w czwartek w papierowym wydaniu "Gazety", później również na "Wyborcza.pl"
Wszystkie komentarze