Przyjaciel od 30 lat, były prezes Radia Wrocław Stanisław Pelczar, nawet nie próbuje kryć łez: - W piątek miał urodziny i nawet nie dane nam było porozmawiać, bo był zajęty. Najpierw na pogrzebie Krzysztofa Teodora Toeplitza, potem na jakimś forum... Nagrałem mu życzenia na skrzynkę. Jaki Jurek był naprawdę? Po prostu dobry. Wcale nie nadęty, powolny czy odizolowany. Takie określenia brały się stąd, że ciężko było go wyprowadzić z równowagi, nigdy nie reagował nerwowo. Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek na kogoś podniósł głos. Nawet w polityce. Jak nieraz widziałem, że próbuje robić groźną minę, to wiedziałem, że gra, tak słabo mu to wychodziło.
Były poseł Jan Chaładaj był świadkiem na ślubie Małgorzaty i Jerzego Szmajdzińskich.
- Znaliśmy się 34 lata, nazwał mnie kiedyś swoim najlepszym przyjacielem. Dzwoniłem do niego w piątek z życzeniami urodzinowymi, a on tylko przepraszał, że nie zrobi imprezy, bo leci do tego cholernego Smoleńska - łamiącym się głosem wspomina Chaładaj. - Dobry człowiek, jak miał komuś powiedzieć coś złego, to po prostu się nie odzywał. Jesteśmy wszyscy z jego żoną Małgosią, synem i córką, z którymi był bardzo związany.
58-letni Szmajdziński polityce poświęcił całe życie. Urodzony we Wrocławiu, karierę zaczynał w ZSMP Akademii Ekonomicznej. Razem z Janem Chaładajem prowadzili klub studencki Simplex, wokół którego koncentrowało się życie uczelni.
Chaładaj: - Ja byłem szefem, a Jurek mi pomagał. Już wtedy był solidny i dobrze zorganizowany. Nie było problemu, żeby Rodowicz u nas zaśpiewała. Jakby Jurek się zawziął, to i Beatlesów byśmy do Wrocławia sprowadzili.
Na początku lat 80. ówczesny szef ZSMP Jerzy Jaskiernia ściągnął Szmajdzińskiego do Warszawy. Najpierw został sekretarzem organizacji, a w 1984 r. stanął na jej czele i kierował ZSMP aż do okrągłego stołu. W 1985 roku po raz pierwszy wszedł do peerelowskiego Sejmu. Jako jeden z nielicznych posłów z tamtych czasów wrócił do parlamentu w roku 1991. Od tego momentu był w nim bez przerwy jako poseł ziemi jeleniogórskiej.
Jelenia Góra była jego drugim domem, ludzie kłaniali mu się na ulicy. Anegdota mówi, że kiedy prezydentem Jeleniej Góry został Józef Kusiak z SLD, w jego gabinecie, obok godła państwowego, wisiał portret Szmajdzińskiego.
- Bywał w Jeleniej Górze co tydzień. Choć mógł w tym czasie odpoczywać, wolał objeżdżać swój okręg wyborczy - wspomina Marek Dyduch, b. sekretarz generalny SLD, dziś radny sejmiku województwa dolnośląskiego.
W 2001 roku po wygranych przez lewicę wyborach został ministrem obrony narodowej, w 2004 roku tymczasowo również szefem MSWiA.
Władysław Frasyniuk, legendarny przywódca "Solidarności": - Jerzego Szmajdzińskiego poznałem dobrze przy kleceniu koalicji Lewica i Demokraci. Wcześniej nasze stosunki nie były dobre, bo kiedy organizowałem Partię Demokratyczną, próbowałem nakłonić szereg osób z SLD o liberalnych poglądach, żeby się do nas przyłączyli. On i Aleksander Kwaśniewski byli tą inicjatywą przerażeni i robili wszystko, żeby ją zablokować. Ale w czasach LiD współpracowało nam się bardzo dobrze. Tak naprawdę miałem wtedy dwóch partnerów: Wojtka Olejniczaka i właśnie Szmajdzińskiego. Przy całej mojej sympatii do Olejniczaka to rozmówcą, który był dla mnie najważniejszy, był właśnie on. Wiedziałem, że kiedy go do czegoś przekonam i on powie "tak", to naprawdę będzie to znaczyło "tak", a to cecha bardzo rzadka w polityce. Politycy mają łatwość mówienia "OK, pomogę ci", a on jeśli obiecał, to zawsze słowa dotrzymywał. Nigdy nie byliśmy u siebie w domu, ale zawsze kiedy zwróciłem się do niego o pomoc, reagował.
W 2008 roku został wybrany wiceprzewodniczącym SLD. W grudniu ub. roku został oficjalnym kandydatem partii na prezydenta RP. Choć karierę rozpoczynał w czasach PRL, to jego kompetencje doceniali tak różni politycy jak Stefan Niesiołowski czy wiceprezes PiS Adam Lipiński.
Jerzy Szmajdziński przeżył 58 lat i jeden dzień. Zostawił żonę Małgorzatę i dwójkę dzieci: Agnieszkę w klasie maturalnej i starszego Andrzeja.
Jurka Szmajdzińskiego poznałem w latach 70., kiedy przychodził na spektakle Kalambura. Był działaczem ZSMP, razem z Markiem Garbalą prowadził Piwnicę Świdnicką. Był wrażliwym człowiekiem. Nie trzeba było go namawiać do przychodzenia na premiery, a po zakończonych spektaklach reagował spontanicznie - wskakiwał na scenę z kwiatami, wchodził za kulisy, żeby dziękować aktorom. A kiedy Kalambur i prowadzony przeze mnie Festiwal Teatru Otwartego straciły państwową dotację, spowodował rodzaj pospolitego ruszenia wśród przedsiębiorców, dzięki czemu oba przedsięwzięcia udało się uratować. Po raz ostatni spotkałem go kilka miesięcy temu w Warszawie. Mieliśmy spotkać się za tydzień. Żal ściska serce, kiedy pomyślę, że już się nie zobaczymy.
Z Jerzym Szmajdzińskim spotykałem się na imprezach sportowych. Grał w tenisa, ale to był wielki kibic koszykówki i piłki nożnej. Ideowo dzieliło nas wiele. Ale był lubiany, bo był jednym z niewielu polityków z przeciwnej strony barykady, z którym można było normalnie porozmawiać, pospierać się, no i porozmawiać o sporcie.
Śmierć Jerzego Szmajdzińskiego zbiegła się w momencie największego spełnienia jego kariery politycznej. Zawsze cechował go ogromny spokój. W jego wypowiedziach nie było agresji, przez 20 lat uprawiania polityki nie było żadnej afery, która by go stawiała w złym świetle. Bardzo duże wrażenie robiły na mnie jego błyskotliwość i inteligencja. Był przykładem polityka demokratycznego przełomu, posiadającego wielką klasę.
Jerzego Szmajdzińskiego zapamiętałem jako człowieka spokojnego, ale mającego swoje zdanie i twardo broniącego swoich racji. Poznałem go w 1993 roku po jesiennych wyborach do Sejmu. Zawsze był rozsądny i kierował się dobrem kraju. Gdy w latach 90. pracowaliśmy nad reformą administracyjną, różne lobby zabiegały o to, by pozostawić jak największą liczbę województw. Jerzy Szmajdziński wiedział, że nie ma szans na to, by województwo jeleniogórskie pozostało na mapie kraju. Powiedział, że reforma jest konieczna, bo oczekuje od nas tego Polska.
Jurka Szmajdzińskiego poznałem, gdy był już posłem ziemi jeleniogórskiej. Kochał sport, przede wszystkim piłkę ręczną, koszykówkę oraz tenis, który uprawiał. Starał się przyjeżdżać na wszystkie mecze drużyny KPR Jelenia Góra, której jestem trenerem. Pomagał nam finansowo, tak aby piłka ręczna w Jeleniej Górze przetrwała. W sobotę wieczorem miałem do niego zadzwonić i podać wynik naszego meczu z Kielc. Kiedy dowiedziałem się o jego śmierci, popłakałem się.
Z Jurkiem Szmajdzińskim znaliśmy się kilkanaście lat. Od wielu lat prowadzę spikerkę podczas meczów i gdy ogłaszałem, że jest obecny na zawodach, zawsze witano go wielkimi, szczerymi brawami. Mieszkał w Warszawie, ale każdą wolną chwilę spędzał w Jeleniej Górze. Nigdy się nie wywyższał. Jego dewizą było pomóc każdemu. Miał charyzmę i naprawdę cieszył się wielką sympatią. Tę śmierć najlepiej opisuje powiedzenie: "można odejść na zawsze, by zawsze być blisko".
- W sobotę zadzwoniłem do Gosi Szmajdzińskiej, złożyłem jej kondolencje, zapytałem, czy mogę jakoś pomóc. Bardzo dzielnie się trzyma. Co mogę dziś powiedzieć o Jurku? Znamy się od 30 lat. Będzie go bardzo brakowało. To był wspaniały człowiek i polityk. Opanowany, spokojny. Pamiętał o każdym szczególe. Jeszcze w czwartek rozmawialiśmy. Prosił mnie, abym przy najbliższej okazji przypomniał mu koniecznie, że dostał zaproszenie na dyskusję od uczniów jednej z wrocławskich szkół. Miał u nich być w piątek, ale nie mógł. On taki był, nikogo nie lekceważył. Prywatnie wcale nie był taki jak w mediach - powolny, poważny. Miał świetne poczucie humoru, cięty język, był błyskotliwy.
- Jurka poznałem w Warszawie w 1979 roku podczas studiów. Po latach, gdy został szefem MON, byłem zastępcą szefa jego sekretariatu w ministerstwie. Rozmawialiśmy w piątek, składałem mu urodzinowe życzenia, planowaliśmy się spotkać. Jak zwykle zaczął od tego swojego ironicznego: "co tam u was słychać". W ministerstwie mówiliśmy, że przy Jurku Szmajdzińskim trudno źle pracować. Bo on był świetnie zorganizowany, o wszystkim pamiętał. Miał ten swój słynny mały kalendarzyk, który nosił w kieszeni marynarki, i precyzyjnie potrafił odtworzyć co, gdzie i kiedy się działo. Jak czegoś nie zrobiliśmy, to z ironicznym uśmiechem mówił: "No, panowie, tak się pracować nie da". Byłem z nim w Iraku, Afganistanie, na Bałkanach. Zawsze chciał być blisko żołnierzy. Trudno uwierzyć, że już nie porozmawiamy, nie zagramy nigdy w tenisa.
- W sobotę rano byłem w Legnicy na konferencji w Wyższej Szkole Menedżerskiej. Jerzy też był zaproszony. Poprosił mnie, żebym odczytał list od niego. Wiadomość o katastrofie samolotu dotarła do nas w chwili, gdy odczytywałem to jego przesłanie... Straszna chwila...Z Jerzym znam się od 30 lat. Mieszkał w Warszawie, ale Jelenia Góra i Dolny Śląsk to był jego drugi dom. Nigdy o tym nie zapominał, bywał tu prawie w każdy weekend. Nie wiem, czy się znajdzie jakiś samorządowiec, który się nie spotkał z Jurkiem Szmajdzińskim. Ogromna strata.
Wpisz się do księgi kondolencyjnej
Wrocław po katastrofie samolotu prezydenckiego
Wszystkie komentarze