Fot. Agata Jakubowska / Agencja Wyborcza.pl
1 z 20
A - jak Adidas
Oryginalne, nienoszone "adaśki" (w połowie lat 80. nie ma jeszcze chińskich podróbek) kosztują w Polsce na bazarze równowartość rocznej pensji mojej mamy nauczycielki. Kiedy zamiatałem swój pierwszy niemiecki parking (w Getyndze) i dotarło do mnie, że już pod koniec dnia zarobię na trzy pary adidasów, przeżyłem coś, co musiał odczuć pierwszy człowiek, który rozpalił ogień.
Fot. Igor Morye / Agencja Wyborcza.pl
2 z 20
B - jak bagaże
Bagaż jadącego do pracy w latach 80. przypomina ekwipunek polarnika. Zabrać ze sobą z Polski trzeba wszystko, co potrzebne do życia: jedzenie na miesiąc, igłę i nici (na wypadek gdyby się spodnie podarły), klej (gdyby się polskie buty rozkleiły), sól, cukier, palnik spirytusowy i paliwo do niego, garnek do gotowania, zapałki itd. Oczywiście każdą z tych rzeczy można kupić na miejscu, ale co z tego, gdy paczka zapałek kosztuje w RFN 50 fenigów. W Polsce za tę sumę (po wymianie na złotówki u pierwszego z brzegu cinkciarza) można przez miesiąc jeść do syta w studenckiej stołówce.
Fot. Piotr Bernaś / Agencja Wyborcza.pl
3 z 20
C - jak chleb
W latach 80. to podstawa (obok ziemniaków) diety Polaka. Ziemniaki wożą ze sobą tylko najoszczędniejsi - na tureckim targowisku w Essen te najbardziej pomarszczone tuż przed zwinięciem straganu kosztują 20-30 fenigów za kilogram, równie tanie są tylko (szok!) banany. Chleb jest droższy - w piekarni zaczyna się od marki, więc warto przywieźć bochenki z Polski. Wkłada się do plecaka zamrożony, potem trzyma na balkonie, na dachu, wywieszony za oknem - zależnie od okoliczności mieszkaniowych. To zimą. Latem trzeba zainwestować w Polsce w droższy, ale nieczerstwiejący, tzw. chleb pumpernikiel.
4 z 20
D - jak Duldung
Pobyt tolerowany. Uprawnia (w zależności od tego, w którym roku i w którym landzie) do łóżka w obozie dla uchodźców, darmowego wyżywienia i kilku marek kieszonkowego. Nie daje pozwolenia na legalną pracę ani naukę. Polak na duldungu ma siedzieć i czekać: na wyjazd do Kanady, Australii, RPA czy innego kraju przyjmującego legalną imigrację, na przyznanie statusu uchodźcy politycznego, na niemieckie obywatelstwo itd. Znakomita większość przebywających na duldungu pracuje, mniejszość żebrze lub kradnie.
Josef Türk Jun na licencji Creative Commons Attribution-Share Alike 2.0 Generic
5 z 20
E - jak Eintopf
Potrawa jednogarnkowa do dziś niemająca odpowiednika na polskim rynku. Najwydajniejszy - oprócz jedzenia psiej karmy - sposób wysokoenergetycznego napełnienia brzucha, gdy skończyły się zapasy z Polski. Półtoralitrowa puszka zawiera mięso, warzywa, troszkę kartofli, wszystko w tłustym brązowym sosie. Jedyna wada - eintopf kosztuje w Aldi półtorej marki, czyli prawie pół pensji nauczyciela. Za tyle w warszawskim Orbisie kelnerzy przyniosą obiad z sześciu dań. No, ale jak się pracuje za siedem marek na godzinę, to 150 fenigów dziennie na jedzenie można wydać.
6 z 20
F - jak frajer
Frajer, czyli - jak byśmy dzisiaj powiedzieli - leszcz, właśnie przyjechał, nie zna ani słowa po niemiecku, ma wytrzeszczone oczy i nerwowe ruchy. Wciąż sprawdza, czy mu się przy pasku nie obluzowała ukryta pod swetrem skajowa saszetka "nerka", w której ma paszport, zapalniczkę, scyzoryk i 20-50 marek na czarną godzinę. Kiedy szukałem pracy w Dortmundzie, głośna była wśród Polaków historia grupy frajerów, którym rodak podający się za pośrednika zaoferował "robotę od zaraz". Trzeba było tylko wpłacić po 50 marek na koszty organizacyjne i już się wsiadało do busa. Wsiedli ci wszyscy Polacy stojący za Arbeitsamtem (Urząd pracy), którzy mieli przy sobie tak pokaźną kwotę. W sumie przeszło 40. Kierowca busa musiał obracać kilka razy. Wywiózł ich pod las za miastem, gdzie czekał ogrodzony taśmą teren pod wykop oraz sterta łopat. Robota 15 marek za godzinę (absolutna rewelacja!), ale organizator nie zapewnia noclegu. Najtwardsi - spędzając noce przy ognisku w lesie - kopali trzy dni z rzędu. Przerzucając tony humusu, przeliczali w myślach należne marki na złotówki.
Aż do przyjazdu policji, którą wezwał leśniczy.
Fot. RADEUSZ ROLKE / Agencja Wyborcza.pl
7 z 20
G - jak granica
Pomiędzy 1985 i 1989 rokiem sytuacja na granicy (dla podróżujących pociągiem) zmienia się diametralnie. W połowie dekady pociągi są pół-puste, wystraszeni podróżni (praktycznie każdy coś przemyca) grzecznie podają paszporty i deklaracje celnikom i WOP-istom* z wielkimi, drewnianymi pieczęciami w dłoniach. Pod koniec lat 80-tych podróżni leżą jedni na drugich, co trzeci jedzie na gapę, pod nogami i nad głowami tony towaru na handel. Żeby wytrzymać ścisk, wilgoć i odór, ludzie piją na umór. Wybuchają bójki, zdarzają się kradzieże, nikt nad niczym nie panuje. Z wyjątkiem NRD-owców
*WOP czyli Wojska Ochrony Pogranicza. Obecna nazwa to Straż Graniczna
Fot. Agata Jakubowska / Agencja Wyborcza.pl
8 z 20
H - jak herbata
Jeżeli trzeba czekać, jest zimno, a nie ma poczekalni, Polakowi pozostaje bar, kawiarnia, lub przydrożny grill. Kłopot w tym, że trzeba coś zamówić. Najtaniej - herbatę. Kelnerka pyta mnie jednak "Welches Tee?" (jaką herbatę) co wydaje się pytaniem zupełnie absurdalnym. Tak, jakby dziś ekspedientka spytała: jaką sól? Przecież herbata jest jedna - Madras. Po chwili konsternacji wyjaśniam, że chodzi mi o herbatę z cukrem. "Ale jaką?" - dopytuje się miła pani. "Gorącą" - proszę. Skazana na porażkę rozmowa między przedstawicielami dwóch planet toczy się jeszcze chwilę, w końcu Niemka przynosi herbatę najtańszą, czarną - i o to chodziło.
9 z 20
I - jak ISIC
Przy pewnej dozie zaradności (i znajomości niemieckiego) można było legalnie pracować w Niemczech już w latach 80. Sposób"na ISIC" (International Student Identity Card) odkryłem sam, ale nie łudzę się - na pewno nie byłem jedyny. Przy moim macierzystym uniwerku anglojęzyczne legitymacje potwierdzające status studenta wydawało biuro socjalistycznego związku czegoś tam - ale nie trzeba się było zapisywać do czerwonych pająków. Wystarczyło jedno zdjęcie i opłata w złotówkach (czyli darmo).
Teraz sam patent: z legitymacją delikwent idzie do administracji jakiejkolwiek uczelni wyższej w mieście, gdzie chce znaleźć pracę. Tekst: jestem studentem tego a tego kierunku, szukam zatrudnienia na dwa miesiące w ramach zdobywania praktyki, potrzebny mi formularz dla pracodawcy. Pani wybiera jeden z tysiąca kwitów na półce, wpisuje dane, przystawia pieczątkę. Z takim papierem szansa na zatrudnienie się przy jakiejkolwiek prostej robocie w fabryce wzrastała mniej-więcej stukrotnie.
Fot. Alina Gajdamowicz / Agencja Wyborcza.pl
10 z 20
J - jak jaja
W połowie dekady do RFN jadą głównie papierosy i wódka. Odbiorcami są polscy Niemcy (Ślązacy i wcześniejsza emigracja, już na niemieckich paszportach) oraz ci Polacy, którzy pracują na szwarc siedem dni w tygodniu i nie mogą pojechać w niedzielę po zaopatrzenie. Po roku 1988 wozi się już wszystko: baterie, sznurek, ogórki kiszone, śmietanę w słoikach oraz kurze odchody. Te ostatnie służą do smarowania jajek (tzw. chłodniczych - najtańszych w PRL) tuż przed sprzedaniem ich Niemcowi. Jajko ze śladem kupki jest "prosto od kury" i może kosztować nawet pół marki (przebitka ok. 500-krotna).
Fot. o.Ang. Bundesarchiv
11 z 20
K - jak Kudamm
Handlowa ulica Berlina Zachodniego. Około 1985 roku jej idealny porządek zakłócają co najwyżej połykacze ognia, uliczni clowni, lub lewaccy demonstranci (na zmianę z ultraprawicowymi). W roku 1989 Turcy i Ormianie sprzedają wprost z chodników megnetowidy Funai, All Star i Otake. Polacy zaczepiają przechodniów oferując alkohol i okazyjnie tanie pończochy. Zarówno południowcy, jak i Słowianie grają na zaśmieconych trawnikach w trzy karty i trzy kubki. Jedzą przywiezione z Polski obiady na ławkach, na krzakach wieszają do wyschnięcia ciuchy uprane w publicznych toaletach. Młodsi Niemcy obserwują to, jak film, starsi utyskują, że takiej hałastry nie widzieli od sowieckiego najazdu w 1945.
12 z 20
Ł - jak łóżko na godziny
Najtańszy nocleg w zagłebiu Ruhry. W wynajmowanym przez Polaka trzypokojowym mieszkaniu w bloku mieści się piętrowo 18 prycz. Każda ma trzech lokatorów - śpią na zmianę po osiem godzin. Pozostałe 16 godzin mają obowiązek spędzać poza domem - jak nie w pracy, to na dworcu. Nawet duże, niemieckie M-4 z przestronną łazienką, nie jest w stanie pomieścić 54 chłopa na raz. Miesięczny czynsz - 20 marek, czyli tyle, co za jedną noc w tańszym motelu.
13 z 20
M - jak marmurki
Marmurki są szczytem marzeń wąsatej części polskiej gastarbeirerki. To najtańsze dżinsy poddane procesowi chemicznej dekatyzacji - efektem obróbki jest nieregularny wzór przypominający marmurowe żyłki. W sieci tanich sklepów C&A "dekaty" dostępne są już od 30 marek. Kogo stać na wydanie 60., może kupić dekatyzowaną kurtkę dżinsową podbitą sztucznym, białym misiem. Niemieccy policjanci z Zagłebia Ruhry, robiąc uliczne obławy na nielegalnych imigrantów, zawsze zaczynali od wyławiania wąsatych i w marmurze - zgodnie z zasadą, że kto dorobił się dekatów, temu już na pewno wygasła wiza.
Fot. Bruno Fidrych / Agencja Wyborcza.pl
14 z 20
N - jak NRD-owcy
NRD-owscy celnicy są jedynymi, którzy pod koniec dekady potrafią jako-tako opanować polskie pociągi. Gdy skład z Warszawy wjeżdża na peron w Berlinie Wschodnim (Hauptbanhoff) po obu stronach stoją już tyraliery strażników z psami. Mundurowi, wśród znanych z wojennych filmów nawoływań ("raus!" "schneller!" "komm!"), wypędzają na zewnątrz (w śnieg i deszcz - także) wszystkich, którzy nie mają miejsc siedzących. Ludzie wylegają na obstawiony peron razem z bagażami, które często przerastają ich samych. Zaczyna się trzepanie. Rosną stosy zarekwirowanych papierosów, flaszek wódki, słoi z grzybami itd. Nie ma jasnych przepisów: co i w jakiej ilości wolno wozić. Moment zakończenia akcji też zależy od widzimisię NRD-owców. Nigdy nie trzepią do końca - chyba, że ktoś próbuje się awanturować.
15 z 20
O - jak obława
Obławy zdarzają się głównie w rejonie Arbeitsamtów. Policja szuka złodziei kołpaków, tych, którym skończyły się wizy, a czasem interweniuje po skargach okolicznych mieszkańców, bo Polacy czekający godzinami na jakąkolwiek pracę hałasują, rzucają wokół niedopałki i słoiki po bigosie, sikają w krzakach itd. Sposoby wyrwania się z okrążenia są dwa: po pierwsze - uciec na widok hamujących wozów policyjnych, zanim pierścień funkcjonariuszy się zamknie; po drugie - udawać przypadkowo stojącego na chodniku Niemca. Aby to się udało, nie można mieć na sobie nic z dekatyzowanego dżinsu, wykluczone wąsy, za to mile widziany niemiecki tygodnik w ręku - najlepiej "Stern" albo "Spiegel" wyjęty uprzednio z czyściutkiego kosza na śmieci. Stojącego spokojnie, zaczytanego w "Spieglu" człowieka, policjant w ogóle nie zauważa - przebiega mimo.
Fot. Anna Bedynska / Agencja Wyborcza.pl
16 z 20
P - jak przystanek autobusowy
O ile odległość między miejscem zakwaterowania a pracą nie przekracza 10 kilometrów, Polak chodzi piechotą bez względu na pogodę. Przy większych odległościach pozostaje autobus. Poza polskimi gastarbeiterami w niemieckich busach siedzą głównie dzieci i starcy (reszta populacji jeździ samochodami). Stoję na przystanku, podjeżdża ichni pekaes, pan kierowca patrzy na mnie, ale nie otwiera drzwi. Ja patrzę na niego, mija pół minuty, autobus odjeżdża. Po pół godzinie marznięcia pod wiatą sytuacja się powtarza. Zapadający mrok, chłód i perspektywa nocowania na przystanku sprawiają, że wytężam umysł i za trzecim razem odgaduję: jest guzik przy drzwiach!
Podobne zagadki Polacy rozwiązują co chwila: jak spuścić po sobie wodę w toalecie, skoro nie ma widocznej spłuczki (odp.: tajemniczy guzik-kafelek). Co zrobić, żeby z kranu popłynęła woda (nieznane nad Wisłą pierwsze fotokomórki). Jak kupić bilet na kolejkę podmiejską w automatycznej kasie (u konduktora jest droższy o markę). Itd.
17 z 20
R - jak Romowie
Mniejszości polska i romska w NRF zwykle trzymają się od siebie z dala, bywa jednak, że Cyganie są pracodawcami Polaków. W Dortmundzie, w 1986 roku, zaoferowali mi pracę romscy złodzieje - potrzebowali kogoś z prawem jazdy. Praca polegała na staniu pod sklepem z nogą na gazie - Romowie w tym czasie kradną, potem trzeba się błyskawicznie ulatniać. Nie miałem prawa jazdy, więc nie wziąłem posady, ofertę chwycił gastarbeiter z Nowej Soli. Po tygodniu Niemcy wyłowili jego ciało z rzeki.
Fot. o.Ang. Bundesarchiv
18 z 20
Ś - jak ściana płaczu
Zwykle jest to tylna, lub boczna ściana Arbeitsamtu*. Frontem wchodzą - po pracę - Niemcy. Polacy, Czesi i nieliczni Rosjanie (a może to byli Ukraińcy?) stoją w ogonku, który tworzą sami od drugiej-trzeciej nad ranem (obowiązuje zasada: kto pierwszy - ten lepszy). Niemcy podjeżdżają samochodami, wyciągają ręce przez okna i pokazują na palcach - ilu potrzeba. Do skopania ogródka, do rozebrania, albo pomalowania płotu. Szczęśliwcy, którzy się załapali (bywają dni, w których aż do zmroku pod ścianę nie podjeżdża żaden Niemiec) wskakują do auta i odjeżdżają z pracodawcą. Raz (w Dortmundzie) widziałem Niemca, który nie pozwolił gastarbeiterom siadać na jasnej, skórzanej tapicerce swojego VW jetta. Dwaj młodzi wąsacze spod Zielonej Góry zgodzili się pobiec za autem.
*Urząd Pracy
fot. MartinDieter na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa - Na tych samych warunkach 3.0
19 z 20
U - jak uliczka rozkoszy
Niesamowite wrażenie, jakie robiła na młodym gastarbeiterze uliczka z wystawami pełnymi żywych kobiet (w Essen było takich zaułków kilka) jest trudne do przekazania dzisiejszemu czytelnikowi - od dwóch dekad bombardowanemu erotycznymi reklamami, epatowanemu seksem, znającemu pornografię.
W latach 80. polskie kobiety są zmęczone życiem, blade z braku słońca (nie ma jeszcze solariów), pachną tanim mydłem, ubierają się w to, co jest: nieforemne ciuchy i koślawe buty. Ich makijaż to często róż na bladych policzkach. Prostytutki z zagłębia Ruhry mają włosy pofarbowane na wszystkie kolory tęczy, są opalone, ubrane w bieliznę od Triumpha, mają zrobione brwi, na dłoniach nieznane Polkom tipsy, do tego barwne pończochy na zgrabnych nogach i buty na obcasach o niedoścignionej wysokości. Są to stworzenia z innej galaktyki. Tym bardziej niedostępne, że godzina z najtańszą z nich kosztuje 30 marek.
Na zdjęciu: ulica Reeperbahn w hamburskiej dzielnicy St. Pauli. Dzielnica słynie jako niemieckie centrum "rozkoszy"
Fot. TADEUSZ ROLKE / Agencja Wyborcza.pl
20 z 20
W - jak wygląd
Polaka, który "siedzi w Reichu" od niedawna, poznaje się na ulicy już ze stu metrów. Najpierw rzucają się w oczy wąsy, tureckie ciuchy i wymięta reklamówka Aldi, której używa od pierwszego tygodnia po przyjeździe jako eleganckiej torby, co staje się zrozumiałe, gdy wspomnieć, że w PRL reklamówki można kupić tylko na bazarze i jedna kosztuje więcej, niż skajowa teczka, albo tornister w państwowym sklepie.
Siedzący po kilka miesięcy kupują niemieckie ubrania, ale wciąż zdradzają ich polskie buty - zwykle mokasyny z dyndajacymi skórzanymi kutasikami. Siedzący przeszło rok mają już buty niemieckie, więc ostatnim elementem, po którym można poznać Polaka są okulary z grubego plastiku o nieokreślonej barwie. Niemcy mają w latach 80. oprawki druciane - takie, jakie zdominują Polskę w latach 1990-2010.
Wszystkie komentarze