Wybuchowa impreza z M.I.A., wzbudzająca skrajne emocje electro-rewia The Knife, hipnotyzujący James Blake i rozpływająca się w podziękowaniach dla polskiej publiki Jessie Ware. Burn Selector Festival udanie zadebiutował w stolicy po przenosinach z Krakowa. Jak wypadły gwiazdy?
REKLAMA
Fot. Agata Grzybowska / Agencja Wyborcza.pl
1 z 4
Selector Festival: M.I.A.
Bez wątpienia najbardziej energetyczny koncert festiwalu. Oczekiwania były równie duże, co niedosyt, jaki został po jej występie na Open'erze przed dwoma laty. Wtedy Brytyjka tamilskiego pochodzenia zaprezentowała się niczym królowa chaosu, rozkręcając gigantyczną balangę miotała się między członkami zespołu taneczno-instrumentalnego, na scenę wciągnęła fotoreporterów i publiczność. Bałaganowi wizualnemu odpowiadał muzyczny.
Fot. Agata Grzybowska / Agencja Gazeta
I choć tym razem M.I.A. także nie szczędziła sił, w ''Boyz'' wciągnęła na scenę fanki, a sporą część koncertu spędziła niemal na rękach publiki, trzymała kontrolę nad całością show.
Fot. Agata Grzybowska / Agencja Gazeta
A to było chwilami oszałamiające; gdy Mathangi "Maya" Arulpragasam nawija do mocnej, na żywo znacznie mocniejszej niż na płytach, mieszanki bhangry, hip-hopu i electro, a chwilami wręcz techno, nie sposób stać bezczynnie z założonymi ramionami. Zwłaszcza, gdy przed oczami wirują pstrokate LED-owe mandale.
Fot. Agata Grzybowska / Agencja Gazeta
Na dzień dobry zabrzmiały utwory z nadchodzącej płyty, w tym znakomity "Bring The Noize", na finał M.I.A. zostawiła największe cymesy: noise'owe "Born Free" (w chyba dwukrotnie szybszym tempie niż w wersji studyjnej), odśpiewane chóralnie "Paper Planes" oraz "Bad Girls".
Paradoksalnie, był to jedyny koncert dwudniowej imprezy, podczas który pojawiły się niewielkie problemy z nagłośnieniem. Na pozostałych dźwięk był, nomen omen, selektywny, a poziom głośności idealnie wyważony. W przerwach na piwo nie słychać było zwyczajowego narzekania na to, że a to było za głośno, a to za cicho, a to, że nic nie można było zrozumieć. Tak trzymać!
Fot. Agata Grzybowska / Agencja Gazeta
Fot. Agata Grzybowska / Agencja Wyborcza.pl
2 z 4
Selector Festival: The Knife
Najbardziej kontrowersyjny punkt Selectora. Najłatwiej byłoby powiedzieć, że "Shaking The Habitual Show" to koncertowa wersja najnowszego, podwójnego albumu szwedzkiego duetu synthpopowego. Tylko, że to całkowita nieprawda. Po pierwsze, ten występ z koncertem nie ma wiele wspólnego. Po drugie, The Knife nie jest tu duetem, ale "kolektywem" (tego słowa używają sami muzycy) składającym się z kilkunastu osób. Ani Karin Dreijer, ani jej brata Olofa mogłoby na scenie nie być. Po trzecie, The Knife daleko odeszli od grania przebojowych synth-popowych przebojów, najnowsze dzieło napędzane jest afrykańskimi rytmami, naładowane bogactwem szmerów, hałasów, stukotów i innych dźwięków bliżej niesprecyzowanego pochodzenia, a i forma utworów odbiega od schematu zwrotka/refren.
Fot. Agata Grzybowska / Agencja Gazeta
Z państw, w których The Knife promowało już "Shaking The Habitual" od miesięcy napływały krańcowo odmienne relacje, od zachwytu po niesmak i totalny zawód. Publiczność z warszawskiego koncertu wyszła równie podzielona. Dlaczego? Odziany w cyrkowo-kosmiczne wdzianka, mocno wymalowany "kolektyw" tańczy w rytm pulsujących świateł do pięknej skądinąd, bogatej, chwilami porywającej muzyki, ale nie generuje "żywej" muzyki. Ta z twardego dysku komputera akustyka płynie prosto do głośników. Playback przybiera chwilami formę manifestacyjną: piosenki Karin "śpiewają" po kolei trzy różne członkinie kolektywu. Na scenie stoją instrumenty, wyglądające zresztą jak dekoracje do niskobudżetowego filmu science-fiction, ale po dwóch pierwszych utworach zostają porzucone.
Fot. Agata Grzybowska / Agencja Gazeta
Można by powiedzieć, że Karin i Olof chcą podkreślać, że nieważne kto i jak śpiewa, ważne - co śpiewa. Niestety, trudno znaleźć związek między skąpą zresztą scenografią, grą świateł, choreografią czy kostiumami a tematami, które rodzeństwo porusza na płycie i przy okazji nielicznych spotkań z dziennikarzami: walki z biedą, praw kobiet, społeczności LGBT itd. Pomijając rozgrzewkę w wykonaniu kobiety z brodą. Kolejny problem w tym, że sam "spektakl" także nie powala. Co z tego, że rodzeństwo ambitnie pcha formułę prezentowania elektroniki na nowe tory (elektronika progresywna? art electro?), skoro prezentacja nie ma nawet szczątkowej fabuły, kolejne etapy show są szalenie luźno, jeżeli w ogóle, powiązane z treścią czy nastrojem utworów. Nie wiem, czy zespół pracował nad układami i figurami z profesjonalnym choreografem, ale efekty każą w to powątpiewać. "Shaking The Habitual Show" ogląda się przyjemnie (i w napięciu - nie wiadomo, co za chwilę może się stać), słucha jeszcze przyjemniej i fenomenalnie tańczy. Ale z tej rewii niewiele wynika. Ozdobna szwedzka kura zniosła wydmuszkę.
Fot. Agata Grzybowska / Agencja Wyborcza.pl
3 z 4
Selector Festival: James Blake
Jego także oglądaliśmy w 2011 r. na Open'erze, gdy londyńczyk chodził jeszcze w aureoli nowego świętego brytyjskiej muzyki. Miło było obserwować, jak Blake się scenicznie wyrobił, jest dziś znacznie pewniejszy siebie, precyzyjniejszy. Cały czas wycofany, z oczami uciekającymi pod opadającą grzywkę, ale już nie zawstydzony, raczej zahibernowany nad klawiaturami syntezatora i elektrycznego pianina. Jakby soulowe wokalne wycieczki uprawiał dla siebie w domu, jakby nie było publiczności, a nawet kolegów z zespołu - świetnego perkusisty wycinającego karkołomnie połamane, dubstepowe rytmy i gitarzysty obsługującego także elektronikę (to on wypuszczał potężne smugi marszczącego powietrze i masującego trzewia basu).
Fot. Agata Grzybowska / Agencja Gazeta
25-letni artysta sprawiedliwie podzielił program koncertu pomiędzy oba albumy - debiutancki oraz wydany niedawno "Overgrown", dorzucając taneczny "CMYK" z wydanej przed debiutem EP-ki.
Fot. Agata Grzybowska / Agencja Gazeta
Blake ciekawie różnicował nastroje - chociaż potrafi wytworzyć zaskakująco intymną atmosferę, trudno utrzymać przez kilkadziesiąt minut uwagę publiczności wyłącznie uduchowionymi songami. Czasem gospelujące ballady ewoluowały więc niespodziewanie w twarde, hipnotyczne electro, czasem w radosny, inkrustowany dubstepowym basem rave.
Fot. Agata Grzybowska / Agencja Wyborcza.pl
4 z 4
Selector Festival: Jessie Ware
Festiwalowy pewniak. Krajanka Blake'a jest w Polsce uwielbiana, czego dowodem był nie tylko tłum pod sceną, gorące przyjęcie, ale także podarunki wręczone jej podczas koncertu: kwiaty oraz... lampka nocna.
Fot. Agata Grzybowska / Agencja Gazeta
Siłą Jessie Ware są zgrabne i niebanalne kompozycje nawiązujące do klasyki popu lat 80., dobre teksty, pierwszoligowi muzycy w zespole, no i oczywiście jej głos, szlachetny, delikatny, ale zarazem mocny. Bardziej zadziorny - zwłaszcza na żywo, o czym mogliśmy się w Warszawie przekonać - od głosu Sade Adu, do której tak często jest porównywana. Ware ma wspaniałe warunki, ale korzysta z nich mądrze i oszczędnie, nie popisuje się wokalnymi glissandami.
Fot. Agata Grzybowska / Agencja Gazeta
Angielka sprawdziła się na festiwalu z podtytułem "electronic & alternative music", ale z miejsca podbiłaby też publiczność, nie przymierzając, festiwalu w Sopocie. Podczas koncertu kilkukrotnie, pod wrażeniem entuzjazmu fanów, obiecywała, że powróci zaraz po wydaniu drugiej płyty.
Wszystkie komentarze