Robert uczynił mnie gorszym i lepszym. Razem robiliśmy rzeczy, których nie mieliśmy odwagi robić osobno. Dobre i złe.
Wpłynął na mnie bardziej niż ktokolwiek inny. Nie dlatego, że tak często go spotykam. Raczej dlatego, że rzadko.
Jestem ja i on, raz w roku, nad rzeką, my i kilka piw, dwie paczki fajek. Nic nie jest właściwe ani nieodpowiednie. Jest, jak jest. Znamy się od ośmiu lat i spotkałem go najwyżej dziesięć razy. Dziesięć razy w życiu wystarcza, żeby siedział mi z tyłu głowy przez 364 dni w roku, a ten ostatni, 365., spędzamy razem. Opuszczam swój Wrocław, a on Łódź, przyjeżdżamy do rodzinnego miasteczka z rzeką, objadamy się w Wigilię, odpakowujemy prezenty, każdy z własną rodziną. Potem szukamy wymówki i znikamy.
Spaceruję przez miasteczko, mijam ludzi wracających z kolacji, pod monopolowym na rynku jak zawsze kolejka. Na ulicy Polnej gęsto od dymu z kominów. Odkąd pamiętam, ktoś zawsze pali tu plastikiem. Jest zimno, znowu zmarznę, znowu będę szczękał zębami, ale tak musi być. Tak jest co roku. W połowie drogi serce już bije mi szybciej. Naprawdę to czuję, jak przed rozmową kwalifikacyjną albo skokiem z wysokości. Jest strach, ale nie chodzi o Roberta, boję się siebie.
Przez osiem lat przyjaźnimy się w sekrecie, a każde spotkanie zostawia trwały ślad, poczucie winy. Właściwie tylko rozmawiamy. Ja opowiadam mu o swoim chłopaku, a on o swoim. Jest nam dobrze z naszymi partnerami. Mnie od sześciu, jemu od pięciu lat. Ale potem zjawiamy się tu, pod mostem, tuż przy leniwej rzece. Marzniemy, pijemy, palimy. Te wszystkie tematy, których starannie unikamy, to właśnie one są naszą małą zbrodnią. To tak, jakby poza naszą świadomością toczyła się druga rozmowa, ta prawdziwa. Wiem, czego Robert ode mnie chce, ale nigdy o to nie spyta. On wie, że bym się zgodził. Jednak mamy albo za mało odwagi, albo za dużo rozumu.
Jednego roku postanowiłem rzucić fajki i gdy się spotkaliśmy, nie dymiłem już od trzech miesięcy. Roberta to zasmuciło. Nie dlatego, że nie chciał palić sam. Nie mógł znieść, że coś się zmieniło. Lata przecież mijały, a te kilka godzin były jak zawieszone w czasie. Bez zmian. I nagle nie palę. Robert kusił mnie do późnej nocy. W końcu po prostu włożył w usta dwa papierosy, odpalił i jednego podał mi. I znowu byłem palaczem.
Nie jesteśmy już nastolatkami. Mamy 28 i 26 lat. Mamy kariery, partnerów, plany, zupełnie różne, osobne życia. Nic nas nie łączy, nie mamy nawet wspólnych znajomych. Ja jestem tłumaczem, on woli IT. Ja nie umiem ugotować jajka na twardo, on stale kręci się w kuchni. Ja czuję się winny, spędzając piątkowy wieczór w domu, dla niego to opcja idealna. Krępuję się przy matce mojego chłopaka, a on z Jadźką, matką swojego, i jej koleżankami gra w karty. Kiedy ja myślę o oszczędnościach na czarną godzinę, on zaczyna grać na giełdzie. Czasem myślę, jak by to było razem. Nasza relacja byłaby zupełnie inna, poddana próbie codzienności. Kłócilibyśmy się? Zawsze unikam konfrontacji, ale on mówi, że w złości rzuca naczyniami jak filmowy Włoch. Nie wiem, jaki jest przy innych ludziach. Wiem, że jest sobą przy mnie.
Minąłem centrum, teraz szybszym krokiem przebrnę przez zapuszczoną część miasta. Kamienice są tu stare i odrapane, ściany czarne od sadzy, podwórka zarośnięte i nierówne. Normalnie łatwo tu znaleźć kłopoty, ale w święta jest pusto. Minął mi stres, teraz po prostu czekam. Zastanawiam się, co się w nim zmieniło przez ten rok.
Dwa lata temu zaczął się inaczej czesać, rok temu zmienił rurki na standardowe dżinsy. Ja po raz pierwszy pokażę mu się w okularach. No i zmieniłem marlboro goldy na czerwone, mam nadzieję, że nie będzie z tym miał problemu.
Poznaliśmy się w parku, nad tą samą rzeką, ale pod innym mostem. Tamtego wieczoru po raz pierwszy widziałem prawdziwe przerażenie. Siedziałem na murku, a on wydeptywał ścieżkę z lewej na prawo, z prawej na lewo, palił fajkę za fajką i opróżniał kolejne puszki piwa. W każdej chwili gotów zerwać się do ucieczki.
Na początku mnie to bawiło, potem zmartwiło. Pomyślałem, że ten chłopak ma poważne problemy, że nieprędko sam się zaakceptuje, może nigdy z nikim nie będzie, a nawet jeśli, to czeka go długa droga. Widziałem, jaką poczuł ulgę, gdy się żegnaliśmy.
Wróciłem do domu, przekonany, że już nigdy więcej go nie zobaczę. Odezwał się rok później i wtedy już wybraliśmy inne miejsce, które z biegiem lat zaczęliśmy nazywać naszym. Nikt się tu nie kręcił, było tak cicho, że słyszeliśmy szum wody i żarzące się bibułki papierosów. Robert pokazał mi, że palony papieros cichutko syczy.
To wtedy i tylko wtedy, choć miałem już chłopaka, całowaliśmy się. Byłem jego pierwszym.
Docieram na miejsce, Roberta nie ma. Zawsze był przed czasem. Sprawdzam, co się zmieniło. Nic. Pęknięcie pod filarem mostu jest takie samo jak w zeszłym roku. Rzeczka nie jest ani płytsza, ani głębsza. Tu się nic nie zmienia. To miejsce jest jak my.
Przy drugim spotkaniu nie wiedziałem, czego się spodziewać. Nie kontaktowaliśmy się przecież. Żadnych SMS-ów, Facebooka, telefonów. Przez cały rok Roberta nie ma, a potem kontynuujemy tam, gdzie skończyliśmy rok wcześniej. Udawaliśmy, że nic się nie stało. Emocje miały dość czasu, żeby ostygnąć, hormony wsiąkły z powrotem do gruczołów. Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym i tak już miało być przez lata.
Obiecuję sobie, że dziś zachowam obojętność, ale gdy Robert się pojawia, od razu się szczerzę. Poznaję go z daleka po chodzie i śmieję się do siebie. On też się śmieje, też z tym walczy. Uścisk dłoni, jak u kumpli, zaglądam do jego foliówki.
– Whisky? – kiwam głową z uznaniem. – Piwo zapycha. – Wzrusza ramionami. Zawsze lubiłem jego głos. Robert mówi cicho, lekko chrypi. Brzmi jak wanilia zmieszana z ciężką korzenną przyprawą. To jeden z nielicznych głosów, które umiem w każdej chwili odtworzyć w głowie, z idealną precyzją.
Teraz jest ten najdziwniejszy moment. Siadamy na wielkim betonowym odłamku czegoś, co kiedyś mogło być ścianą albo zaporą. Rzucamy torby z butelkami pod nogi, pod ręką kładziemy papierosy. Milczymy. To ostatnie chwile, kiedy możemy tak po prostu na siebie popatrzeć, uśmiechać się, szukać punktu zaczepienia.
Potem omówimy wszystko, od pracy, przez nasze związki, po postępy w tresurze mojego psa albo najnowsze ulubione zakątki Roberta w Łodzi. Dowiem się, czy już się przeprowadził do centrum, opowiem mu, skąd te okulary, powiem, że w zeszłym roku miał ładniejsze trampki. Robert opisze nowy Dworzec Fabryczny. A potem moja ulubiona część, narzekanie na swoich partnerów. Wywleczemy wszystko, nawet drobiazgi, opowiemy o kłótniach i jakimś szczególnie udanym seksie. Robert kocha swojego Michała. Ja kocham Wojtka. Jesteśmy zadowoleni, przechwalamy się, walczymy o tytuł tego szczęśliwszego.
Gdy już znika pół butelki whisky, zaczynam mówić wszystko, co tak skrzętnie ukrywałem przed światem przez ostatnie miesiące. Teraz to beztrosko wypaplam zaskoczony swoją wylewnością. On robi tak samo. Czasem przeprasza za wygadywanie głupot, jego problemy wydają mu się błahe i nieciekawe, ale ja lubię o nich słuchać.
Umiem czytać Roberta, a on czyta mnie. Wszystko jest niby jak zawsze, ale wyczuwam coś nowego. Jakąś zmianę, napięcie. Może usiadł bliżej, niż rok temu, a może jesteśmy bardziej pijani.
Nie, to raczej nie to. Patrzę mu w oczy i już rozumiem.
Kamil Szarlej to pseudonim, autor chce pozostać anonimowy
DWANAŚCIE OPOWIEŚCI
Pół roku temu poprosiliśmy czytelników: opowiedzcie nam o najważniejszym człowieku w waszym życiu. Na ogłoszony konkurs przysłaliście 1655 prac.
Kapituła konkursowa pod przewodnictwem Włodzimierza Nowaka, w skład której weszli Maria Sadowska, Jacek Dehnel, Lidia Ostałowska i Tomasz Pietrasiewicz, wyróżniła 12 prac, a spośród nich wybrała potem trzy zwycięskie.
A 24 czerwca zapraszamy czytelników do Lublina na wspólne świętowanie finału Akademii.
Harmonogram Festiwalu Małych Opowieści - TUTAJ
Na wszystkie nasze imprezy - wstęp wolny.
Wszystkie komentarze