Mgliście mi się roi, że w podstawówce zaprowadzili nas całą klasą do pobliskiego muzeum Władysława Broniewskiego w Warszawie, byśmy za młodu nasiąkli umiłowaniem do poezji ojczystej. To nie była wyprawa owocna.

Spowodowała właściwie jedynie, że przez lata Broniewski kojarzył mi się z lekturami szkolnymi, z "Elegią o śmierci Ludwika Waryńskiego", z "Bagnetem na broń". Był raczej spiżowym popiersiem, jakie stoi w salonie willi na Dąbrowskiego, gdzie Broniewski spędził ostatnie dziewięć lat życia, niż człowiekiem z krwi, kości i wątroby.

Wątroba w przypadku Broniewskiego to organ nie mniej ważny niż serce i mózg, musiał mieć poeta wątrobę iście spiżową, skoro chlał gorzałę apokaliptycznie, i to przez kilkadziesiąt lat. Solidną banię zaczął dawać już w Legionach Piłsudskiego, później bił coraz większe rekordy, po śmierci córki Anki zupełnie się już w gorzale zatracił. Nie na wątrobę jednak umarł, ale na raka krtani - przemysłowe iście jaranie szlugów zrobiło swoje.

icon/Bell Czytaj ten tekst i setki innych dzięki prenumeracie
Wybierz prenumeratę, by czytać to, co Cię ciekawi
Wyborcza.pl to zawsze sprawdzone informacje, szczere wywiady, zaskakujące reportaże i porady ekspertów w sprawach, którymi żyjemy na co dzień. Do tego magazyny o książkach, historii i teksty z mediów europejskich. 
 
Komentarze