W czasach świetności polskiego teatru znane było zjawisko tzw. reżyserii ukrytej. Reżyser, zamiast eksponować własną wizję, wydobywał z tekstu jego sensy, chowając się za opartą na gruntownej analizie postaci grą aktorów. "Romulus Wielki" dowodzi, że w tym sposobie można się posunąć za daleko. Reżyseria została tu tak ukryta, że gdyby nie nazwisko Krzysztofa Zanussiego na afiszu, można by w ogóle powątpiewać o jej istnieniu.
Mówiąc poważniej: napisana 60 lat temu sławna sztuka Dürrenmatta z pewnością się postarzała. Kwestie dziejowego determinizmu, roli jednostki, odpowiedzialności za historię czy "wolności jako uświadomionej konieczności" ekscytowały w latach powojennych, gdy o rząd dusz walczyły marksizm z egzystencjalizmem. Kierunek teatralnej debaty w Europie wyznaczał wtedy Brecht, a Dürrenmatt czerpał z jego nauk, szukając własnej drogi do teatru. Wszedł doń, głosząc, że klasyczny tragizm się wyczerpał i przystoi nam jedynie komedia. Oczywiście taka, która przejmie funkcję nowoczesnej tragedii. Podobne myśli miał wkrótce podjąć teatr absurdu.
Wszystkie komentarze