Dwadzieścia lat temu zmarł Jerzy Stajuda, jeden z najbardziej oryginalnych artystów polskich ostatniego 50-lecia

Kto pamięta, że w 1968 roku, gdy nad głową, jak wspominał, huczały i bzyczały radzieckie transportowce, stworzył przedziwne dzieło w hołdzie zdławionej Praskiej Wiośnie - zamknięte w szufladzie, ręcznie robione modele okrętów - które zatytułował "Okręt, który rozbił się u wybrzeży Czech". Sztuka polska w tym czasie nie potrafiła krytycznie oceniać rzeczywistości. Jerzy Stajuda próbował.

Jego mieszkanie w starej kamienicy przy ul. Wiejskiej w Warszawie było materialną manifestacją przekonania, że światem rządzi entropia, i wszelkie próby przeciwstawienia się temu skazane są na niepowodzenie. To był kokon prywatności w szarej rzeczywistości realnego socjalizmu. Przez to nigdy nieodnawiane mieszkanie płynął nieustanny potok ludzi, przyjaciół, znajomych, ciekawskich. Jeden pokój był pracownią malarską, drugi - z fortepianem i fisharmonią - oprawą dla nocnych koncertów i życia towarzyskiego. Dla przyjaciół i znajomych, którzy tak jak ja chcieli porozmawiać o sztuce w sposób, w jaki tylko on potrafił mówić, był nieocenionym kompanem. Prowokacyjnym i przewrotnym, zachłannym na życie i jego uciechy. Wtedy, w latach 80., obok Jerzego była już Ola Semenowicz - znana scenografka wnosząca w ten równoprawny związek uczucie i nieomylną intuicję. Oraz Grzegorz Kowalski, rzeźbiarz i pedagog, który zaproponował mu prowadzenie zajęć ze studentami Wydziału Rzeźby warszawskiej ASP.

icon/Bell Czytaj ten tekst i setki innych dzięki prenumeracie
Wybierz prenumeratę, by czytać to, co Cię ciekawi
Wyborcza.pl to zawsze sprawdzone informacje, szczere wywiady, zaskakujące reportaże i porady ekspertów w sprawach, którymi żyjemy na co dzień. Do tego magazyny o książkach, historii i teksty z mediów europejskich. 
 
Więcej
    Komentarze