W polskim szkolnictwie wyższym niewiele się zmieni, jeśli uczelnie będą dalej jak wieże z kości słoniowej. Potrzebny jest dialog ze studentami, z rynkiem pracy i otwarcie się na ich potrzeby
Ten artykuł czytasz w ramach bezpłatnego limitu

Czekamy na Wasze listy. Napisz: listydogazety@gazeta.pl

Jakiś czas temu zebrałem porażające żniwo: co trzecia praca semestralna moich studentów okazała się plagiatem. Byłem wściekły. Bladozielonym ze strachu studentom zadeklarowałem, że w mojej szafce leżą niezbite dowody w ich potencjalnych procesach o kradzież. Wina była niepodważalna. Studenci napisali prace ponownie, a ja, kiedy już nabrałem dystansu starałem się zrozumieć sytuację.

Studia to tylko papier, absolwent to półprodukt

Mówi się, nie bez racji, że plagiat jest wyrazem lenistwa i niesolidności. Że młodzież nie rozumie istoty własności i autorstwa, skoro wszystko może znaleźć w internecie. Możliwe. Jednak plaga plagiatów, na którą pomstują wszystkie uczelnie wyższe w tym kraju to nie tylko świadectwo zmian, jakie dokonały się za sprawą umasowienia nauki i prawideł społeczeństwa informacyjnego. Sądzę, że plagiat to również niechlubna cenzurka, jaką w dzisiejszych czasach młodzież wystawia programom kształcenia. Jest tajemnicą poliszynela, że studia w Polsce to nauka dla papierka, dają nikomu niepotrzebną teorię, która nie ma nic wspólnego z zawodową praktyką. W gruncie rzeczy mamy do czynienia z działaniem przewrotnie racjonalnym: skoro nauka do niczego mi się nie przyda, nie ma sensu inwestować w nią czasu i energii. Student myśli: papier i tak zdobędę, a w tym czasie rozglądać się mogę za pracą lub chociaż interesującymi praktykami. Czy bez powodu...?

Tezę, że studia nie przygotowują do pracy potwierdzają niestety badania, jakie niektóre uczelnie przeprowadzają dla własnych potrzeb (np. Wyższa Szkoła Nauk Humanistycznych w Poznaniu czy warszawska SWPS). Okazuje się w nich, że problem dotyczy nawet najlepszych uczelni w kraju. W opinii studentów, studia są ciekawym doświadczeniem, jednak często nie dają gwarancji zatrudnienia - jako nieprzydatne ocenia je blisko 3 studentów na 4!

Z drugiej strony bezpardonową krytykę przeprowadzili pracodawcy. Dla nich absolwent polskiej uczelni jest półproduktem, w który trzeba zainwestować czas i pieniądze, zanim stanie się on rokującym pracownikiem. Nota bene , w nowym świetle postrzegać można tym samym tzw. "śmieciowe umowy" - czy one również nie są cenzurką wystawianą uczelniom wyższym, tym razem przez rynek? To oczywisty komunikat: nic lepszego nie możemy zaoferować "takim" absolwentom.

Diagnoza, jaką przytoczył kilka dni temu prezes PZU Andrzej Klesyk, że polskie uczelnie są fabrykami bezrobotnych oraz rozbrajająca przestroga prof. Jana Stanka z UJ dla młodych: "zostaliście oszukani" - są niestety, zgodne z prawdą. Zmiana, jaka się musi dokonać, ażeby proces ten odwrócić celem kształcenia nie bezrobotnych, a pełnowartościowych przyszłych pracowników musi przebiegać na wielu płaszczyznach.

Zmień to - nie myśl źle o studentach

Pierwszą przeszkodą, którą należy zniwelować, jest stereotypowe myślenie o studentach. Stereotyp ten przyczynia się do traktowania ich po macoszemu, to primus motor błędnego koła.

Widziałem sondę, która sprawdzała czy młodzi ludzie rozpoznają ze zdjęcia Tadeusza Mazowieckiego. Niewielu się udało. Ale w dobie społeczeństwa informacyjnego takie pytania mogą być - częściowo przynajmniej - pozbawione sensu. Pamiętajmy, że generacja wyrosła na gruncie internetu, odwykła już do gospodarowania informacjami na zasadach typowych dla pokoleń wcześniejszych. Oni nie "wykuwają" już na pamięć. Kryterium bycia poinformowanym to pytanie o dostęp do informacji, do możliwości ich wyszukiwania, nie zaś odtworzenia z pamięci.

Podobny przeskok dokonał się w przypadku komputerów osobistych. Odchodzi się od magazynowania informacji. Przechodzi się do etapu swobodnego dostępu do nich, ewentualnego zarchiwizowania i odtworzenia w dogodnym momencie. Istotą komunikacji nie jest przesłany plik, ale link, namiar. Zalegające w szufladach dyski twarde to przeszłość. Lepiej przerzucić wszystko na zdalny serwer a w komputerze zostawić cały zestaw narzędzi do przetwarzania danych, które w każdej chwili można ściągnąć. Podobnie w dzisiejszych czasach jest z wiedzą.

W praktyce student może nie rozpoznać na zdjęciu pierwszego premiera demokratycznej Polski, ale nie przeszkodzi mu to w napisaniu porządnego referatu na jego temat. To gigantyczna zmiana w myśleniu - Jeremy Rifkin określa ją nawet "wiekiem dostępu". Ta zmiana właśnie się dokonuje, dlatego trudno jest od razu ją zaakceptować.

Wnioski, które już teraz możemy wyciągnąć są następujące.

Student ma dostęp do informacji w znacznie większej skali niż kiedyś i w znacznie większym stopniu, niż na ogół się sądzi. Należy nauczyć go odpowiedniego nimi gospodarowania, a nie skupiać się na wtłaczaniu weń treści, które powszechnie uważa się za niezbędne. Za chwilę liczba informacji, którą produkuje się codziennie będzie tak zatrważająca, że trzeba będzie powiedzieć: pass . Za dwie chwile to co studenci wykuli na pamięć, zdewaluuje się.

Tym samym to nie nabywanie, ale zdolność porządkowania i weryfikowania informacji, powinny być priorytetem w programach kształcenia. Kształcenie w tradycyjnych ramach, nauka, która dąży do nabycia wycinka wiedzy obiektywnej pod tytułem "filologia angielska", "psychologia", "fizyka", "filozofia" w świecie, gdzie przyrost informacji rośnie wykładniczo każdego dnia, może nie przynieść wymaganego rezultatu. A jest nim - według pracodawców - elastyczny, gotowy do podejmowania nowych wyzwań, otwarty na nową wiedzę, przygotowany do ciągłych szkoleń i przekwalifikowywania się kandydat.

Warto wyciągnąć rękę do studenta. Napisano dziesiątki książek o wieku narcyzów i roszczeniowej postawie konsumenckiej młodzieży. W bezpośrednich rozmowach z kandydatami na studia, jak również ze studentami, mogłem przekonać się, że jest to tylko jedna strona medalu. Młodzież jest bardzo zagubiona. Nie wytrzymuje atmosfery wyścigu szczurów. Boi się blamażu, niepowodzenia zawodowego, nie wie, co robić, słysząc o kryzysie i bezrobociu. (Jednocześnie - co wykazał choćby raport Ministra Gospodarki "Młodzi 2011" - jest nieprzeciętnie wręcz ambitna, znacznie bardziej niż jeszcze 10 czy 20 lat temu, przez co frustracja jest tym większa). Studia nie mogą służyć umacnianiu takich niszczących postaw. Potrzebny jest tutoring i mentoring - szeroko pojęte doradztwo edukacyjno-zawodowe, które już w czasie studiów pomoże w podejmowaniu kluczowych decyzji.

Nie myśl za dobrze o uczelniach

Podstawowa zmiana, jaka winna się dokonać, to skręt w stronę głębokiego samo-krytycyzmu i odejście od przekonania o możliwie najlepszych programach kształcenia. Część środków zarezerwowanych na zmianę programu warto przeznaczyć na badania rynku. W tej chwili sam biorę udział w projektowaniu szeregu wywiadów fokusowych z pracownikami zewnętrznych firm, których zadaniem jest zaopiniować zmiany, jakim poddany będzie program mojej uczelni.

Dominuje pogląd, że uczelnie i uniwersytety to motor postępu i nauki. Założenia te są oczywiście szczytne i należy je podtrzymywać. Taki paradygmat funkcjonował już w czasach, gdy na studia wybierało się od 5 do 10 proc. młodzieży. Pytanie brzmi, czy dziś, kiedy na studia wyższe idzie co drugi 19-latek, mają być to założenia jedyne?

Niewykluczone, że priorytety te trzeba będzie uzupełnić. Jeśli przyszłość absolwentów ma się rysować w lepszych barwach, uczelnie powinny być postrzegane również jako ich łącznik z rynkiem i przedsiębiorstwami. Dopiero w takim systemie student, jak i cała dydaktyka przestaną być niechcianym dodatkiem do pracy naukowej. Staną się wreszcie podmiotem.

Wiele wskazuje na to, że na Zachodzie porządek ten jest z powodzeniem wprowadzany w życie. Dobrym przykładem jest choćby Uniwersytet Europejski w Madrycie, gdzie głównym punktem strategii rozwoju uczelni jest tzw. studentocentryczność (ang. student-centricity ). Student postrzegany jest jako klient. A miarą innowacyjności uczelni nie jest ilość profesorskiej kadry, ale liczba współpracujących praktyków, ludzi rekrutujących się z zewnętrznych firm, mających codzienny kontakt ze środowiskiem danego zawodu. Universidad Europea de Mardid , dzięki stosowaniu podobnych rozwiązań może szczycić się rokrocznym przyrostem studentów oraz bardzo dobrymi wynikami w ilości zatrudnionych absolwentów. Pamiętać przy tym należy o szalejącym w Hiszpanii bezrobociu, które jest czynnikiem znacznie bardziej weryfikującym kompetencje absolwentów, aniżeli ma to miejsce w Polsce. Tymczasem uczelnia madrycka ma nie tylko obroty, ale i świetną prasę. Nie twierdzę, że jest to wystarczające remedium na polską rzeczywistość, ale przykład z zatrudnianiem praktyków jest jednak interesującą wskazówką, która może przynieść wynik również na polskim gruncie. Przedsiębiorcy, o ile zaprosi się ich do rozmowy, potrafią wskazać obszary, na których będzie można szereg elementów udoskonalić.

Wciągnij pracodawców

Jako pełnomocnik rektora ds. rozwoju mam okazję blisko przyglądać się temu, jak proces dostosowywania programów kształcenia do rynkowych wymogów może wyglądać w praktyce. Jedno z ważniejszych pytań, jakie pojawia się z tej okazji brzmi: w jaki sposób zachęcić pracodawców do współtworzenia programu studiów? Okazuje się, że zadanie to nie jest tak trudne, jak z początku się wydawało. Moje doświadczenia w tej dziedzinie podpowiadają, że taka inicjatywa postrzegana jest przez pracodawców jako bardzo interesująca możliwość promocji firmy (wówczas firma może komunikować otoczeniu, że jej działalność rozciąga się również na płaszczyznę edukacyjno-szkoleniową, a więc działalność stricte społeczną, co doskonale wpisuje się w modny ostatnio trend CSR, czyli korporacyjnej odpowiedzialności społecznej). Po drugie - firmy niemal od razu deklarują, że tego rodzaju działanie będzie dla nich możliwością realizacji procedur ściśle związanych z ich polityką HR: pracodawcy nie kryją, że przeprowadzają tym praktycznie szkolenia, bez kosztów własnych, a na ich bazie zrekrutują spośród studentów najlepszych kandydatów do pracy.

Zatem taka współpraca może nieść korzyść dla obu stron. Nie mówiąc już o studentach, którzy otrzymują na studiach możliwość zatrudnienia.

Pracodawcy i przedsiębiorcy, których zaprosiliśmy do takiej współpracy od początku koncentrują się na tych brakach, które dostrzegają u swoich kandydatów. Dzięki temu student ma gwarancję, że uczy się rzeczy, które w przyszłości pojawią się na jego rozmowie o pracę. Przedstawiciele firm, z którymi miałem okazję rozmawiać osobiście, zaskoczyli mnie swoim entuzjazmem, mówili że uczelnie wykonały ruch z dawna już oczekiwany przez nich.

W niedługim czasie otrzymałem projekty interesujących praktyk i staży, biegunowo odległe od tego, nad czym w ostatnim czasie utyskują studenci w całej Polsce (narzekają oni na "fasadowe" staże, które polegają na parzeniu kawy albo kserowaniu dokumentów). Uczelnia dostała szansę stworzyć studentom program praktyk, które zapewnią im podstawowe kompetencje.

Dialog z pracodawcą pozwala na wzbogacenie form zajęć o analizę przypadków na przykładach konkretnych firm. Zajęcia z warsztatu rzecznika prasowego prowadzone mogą być przez rzecznika, z marketingu i PR - przez specjalistów w konkretnej branży, ze specjalności dziennikarskich - przez dziennikarzy, itd. Projekty zaliczeniowe nie muszą sprowadzać się do tradycyjnych referatów czy prezentacji. Przy wsparciu eksperta mogą być to np. pełnowartościowe strategie marketingowe, których elementy mogą zostać wdrażane, mogą być to scenariusze wydarzeń kulturalnych, które przy współudziale odpowiednich placówek, można zrealizować. A stąd już tylko krok do napisania pracy dyplomowej na temat zamawiany, co - szczęśliwie - w Polsce zaczyna być również rozpoznawalną, coraz częstszą praktyką.

* * *

To tylko kilka propozycji, które mogą okazać się istotne w procesie dostosowania oferty edukacyjnej do potrzeb rynku. Z pewnością nie jest to receptura kompletna, a czy jest dobra - okaże się dopiero za parę lat. Nie warto jednak do tego czasu działać wyłącznie na własną rękę. Sytuacja optymalna to zapoczątkowanie ogólnopolskiego dialogu, którego stronami będą studenci, uczelnie oraz pracodawcy. Wierzę, że taki dialog jest możliwy i że jego skutki będą pozytywne dla wszystkich jego stron. Początki takiego dialogu miałem okazję obserwować podczas pierwszego interdyscyplinarnego barcampu "Innowacje w edukacji", gdzie na pytanie "Czy szkoły wyższe muszą kształcić bezrobotnych" starali się odpowiedzieć rektorzy szkół wyższych, specjaliści rządowi, analitycy firm konsultingowych, przedsiębiorcy, popularyzatorzy nauki i oczywiście sami studenci. Ta rozmowa jest potrzebna jak nigdy wcześniej.

Dr Tomasz Kozłowski jest socjologiem, pełnomocnikiem rektora ds. rozwoju oraz prodziekanem Wydziału Humanistycznego ds. Socjologii w Wyższej Szkole Nauk Humanistycznych w Poznaniu. Jest również współorganizatorem cyklicznego barcampu "Innowacje w edukacji", którego ideą jest promowanie zmian w szkolnictwie wyższym. Kolejny barcamp planowany jest na listopad 2012 r.

icon/Bell Czytaj ten tekst i setki innych dzięki prenumeracie
Wybierz prenumeratę, by czytać to, co Cię ciekawi
Wyborcza.pl to zawsze sprawdzone informacje, szczere wywiady, zaskakujące reportaże i porady ekspertów w sprawach, którymi żyjemy na co dzień. Do tego magazyny o książkach, historii i teksty z mediów europejskich.
Więcej
    Komentarze