Rozmowa z Krystyną Boczkowską, prezes zarządu Robert Bosch sp. z o.o. i reprezentantką Grupy Bosch w Polsce
Bartosz Sendrowicz: Czy w nowoczesnej gospodarce, w której przez wszystkie przypadki odmienia się słowo "innowacje", jest miejsce na szkoły zawodowe?
Krystyna Boczkowska: Szkolnictwo zawodowe jest niezbędne w każdej nowoczesnej gospodarce. Wystarczy spojrzeć na Niemcy - kraj, który ma jedną z najnowocześniejszych i najsilniejszych gospodarek o charakterze produkcyjno-usługowym. Szkolnictwo zawodowe to DNA tamtej i każdej innej prawidłowo działającej gospodarki.
A zyska ono na znaczeniu jeszcze bardziej w perspektywie reindustrializacji i rozwoju takich idei jak: smart home, smart city czy Industry 4.0, zakładających wykorzystanie innowacyjnych technologii na masową skalę w domach, miastach czy zakładach produkcyjnych. To wszystko jednak nie doczeka się realizacji bez personelu technicznego średniego szczebla z kompetencjami w obszarze mechatroniki, robotyki, IT, automatyzacji.
Niezwykle ważnym elementem pomijanym w dyskusjach o szkolnictwie zawodowym są też usługi, które dają pracę tysiącom ludzi. Przemysł radzi sobie z brakującymi kwalifikacjami poprzez szkolenia, zakładanie szkół przyzakładowych. Znacznie gorzej jest z podnoszeniem kwalifikacji tysięcy hydraulików, rozmaitych monterów czy budowlańców. Przecież stale narzekamy na brak takich specjalistów albo na poziom ich kompetencji.
Trzeba więc przesunąć punkt ciężkości w systemie edukacyjnym? Mniej magistrów, więcej absolwentów zawodówek i techników?
- W zdrowych gospodarkach 70 proc. to szkolnictwo zawodowe i techniczne na różnych szczeblach, a 30 proc. to licea, które otwierają drogę na studia.
Dzięki takiemu podziałowi gospodarkę regularnie zasila strumień dobrze przygotowanej kadry technicznej średniego szczebla. Na studia idą naprawdę najlepsi i robią to nie dlatego, że taki jest społeczny imperatyw albo wymóg rynku pracy.
Bądźmy szczerzy, gospodarki na świecie nie potrzebują tylu magistrów. Do pracy na większości stanowisk w zupełności wystarczy porządne wykształcenie średnie.
U nas ciągle pokutuje przekonanie, że to studia dają szansę na prawdziwą karierę.
- Jako pracodawca uważam, że wcale tak nie jest. Dyplom już nie jest gwarancją jakości kandydata, bo magister umie mniej niż kiedyś abiturient, a sama matura straciła prestiż.
Wiedzą to też inni pracodawcy, dlatego zawyżają wymagania w ogłoszeniach. Na stanowiska w warunkach normalnie działających systemów edukacji dla techników muszą szukać inżynierów. To frustrujące dla absolwentów, którzy są ofiarami polskiego systemu nauczania mocno oderwanego od rzeczywistości technologicznej.
Uważam, że zamiast poświęcać czas na zdobycie "jakiegokolwiek" dyplomu, rozsądniej jest w pierwszej kolejności wybrać szkolnictwo zawodowe, mieć fach w ręku i budować karierę. Wykształcenie natomiast uzupełniać później, w miarę potrzeb.
W Niemczech i Austrii szkolnictwo zawodowe jest szanowane, a jego oferta bardzo szeroka. Dzięki temu bezrobocie wśród młodzieży wynosi tam 6-7 proc. U nas jest trzykrotnie wyższe.
Załóżmy, że młodzi zamienią niektóre uczelnie na szkoły zawodowe i technika. Po co? Żeby w wieku 17-18 lat stanąć przy taśmie produkcyjnej w fabryce? Nasz przemysł nie jest tak nowoczesny jak niemiecki...
- Przestańmy traktować pracę w przemyśle jako brudną, prostą i nierozwojową. Wchodzimy w okres Industry 4.0, czyli czwartej rewolucji przemysłowej, która zmieni przemysł na zawsze. Większą rolę będą odgrywały robotyzacja, internet rzeczy, mechatronika, czyli dołączanie rozwiązań cyfrowych do urządzeń przemysłowych. I zapewniam, że ta rewolucja nie ominie naszego kraju.
Choć oczywiście zgadzam się, że jeśli absolwent szkoły zawodowej miałby rozpocząć pracę w wieku 17 lat przy fabrycznej taśmie i stać przy niej do emerytury, to katastrofa. Szkoła zawodowa nie może więc zamykać drogi do dalszego kształcenia. Niestety w Polsce trochę zamyka, bo jej absolwent musi iść do dwuletniego liceum dla dorosłych, by zrobić maturę.
W Niemczech jest łatwiej?
- Niemcy, ale też Szwajcarzy, dumni są z tego, że ich system edukacyjny, szczególnie w obszarze technicznym, jest "durchlässig", czyli przepuszczalny. Można się po nim swobodnie poruszać i Niemcy to robią. Nietrudno spotkać absolwentów czołowych uniwersytetów, prezesów, dyrektorów, którzy najpierw zdobyli zawód w Berufsschule (szkoła zawodowa), a dopiero potem poszli na studia. Taką drogę przebyli m.in. prezes VW w Polsce Jens Ocksen czy były prezes Robert Bosch w Polsce Walter Eisenhardt.
Nasze szkoły zawodowe postrzega się jako miejsca dla najmniej zdolnych. Jak ten wizerunek zmienić?
- Nad tym pytaniem głowią się kolejni ministrowie edukacji narodowej i niestety dotychczas nie znaleźli odpowiedzi. W Polsce jedyną instytucją, która naprawdę zajmuje się szkolnictwem zawodowym, jest MEN, a tam brakuje praktyków. Już z czwartą ministrą rozmawiam o tym, jak ulepszyć to szkolnictwo i podnieść prestiż tego trybu nauczania.
Trwała zmiana tego fatalnego wizerunku wymaga wspólnego wysiłku resortu, szkół, doradców zawodowych, pracodawców, przedstawicieli zawodów, uczniów i rodziców.
To po kolei. Od kogo zmiana powinna się zacząć?
- Wszystko zaczyna się w domu i w szkole. To rodzice i nauczyciele muszą wiedzieć, że skończenie szkoły zawodowej nie uwłacza talentowi, potencjałowi i ambicjom. Nie zamyka drogi do rozwoju. Trzeba im pokazać dzisiejszy przemysł jako pełen szans rozwojowych. Uczniom trzeba zaś uzmysłowić, że kompetencje techniczne są prawdziwą przepustką do rynku pracy, nie tylko polskiego, ale też europejskiego.
Dlaczego do teraz to się nie udało?
- Nauczyciele słabo współpracują z rodzicami, szkoły nie najlepiej dogadują się z biznesem. Brakuje też rzetelnej debaty o potrzebach rynku pracy. To wszystko sprawia, że w naszym kraju zawodówki się lekceważy, a decyzję o wyborze zawodu podejmuje się najpóźniej na świecie. Realnie dzieje się to na studiach. Najczęściej na kolejnym kierunku, który wybraliśmy, bo pierwszy okazał się nudny.
Czemu szkoły nie dogadują się z biznesem?
- Żeby ten dialog się udał, potrzebna jest dobra strategia stworzona wspólnie przez Ministerstwo Rozwoju, uzbrojone w wiedzę na temat realnych potrzeb gospodarki uzyskaną od przedsiębiorców; resort edukacji, który przygotowuje młodzież pod konkretne potrzeby gospodarki, i resort pracy, któremu łatwiej byłoby wykonywać swoje ustawowe działanie, gdyby znał faktyczne potrzeby rynku.
Dopiero współpraca szkół i przedsiębiorstw wspierana takim systemem miałaby większy sens. Na razie jest to regionalna walka z wiatrakami i wygrywają w niej tylko dyrektorzy szkół o bardzo wysokich kwalifikacjach i motywacji.
Współpracowała pani z czterema ministrami edukacji narodowej. Czego oczekuje pani od obecnej minister Anny Zalewskiej?
- Uważam, że prowadzona obecnie reforma edukacji powinna zmienić zasady zdawania matur. Teraz uczniowie są wręcz zachęcani do wybierania liceów. Wystarczy zdać maturę na 30 proc. i to otwiera drogę na studia, bo uczelnie biją się o uczniów. Szkoły zawodowe już na starcie są przegrane, ponieważ tam egzamin kwalifikacyjny trzeba zdać na 75 proc., a później "dorabiać" maturę, jeśli się myśli o studiach.
Niski próg zdawalności matury sprawia, że kandydaci na uczelnie są po prostu słabi. A to zmusza uczelnie do obniżania poziomu studiów. Ofiarami takiego systemu są absolwenci i pracodawcy. Ci pierwsi nie dają sobie rady w procesach rekrutacyjnych i obejmują stanowiska niższe, niż oczekują. Ci drudzy muszą kształcić pracowników od nowa. W efekcie cierpi na tym gospodarka.
Dlatego trzeba podnieść próg zdawalności matury do 51-60 proc., co wyrówna szanse obu rodzajów szkół. A dopiero potem zacząć odbudowę prestiżu zawodówek wśród rodziców i uczniów.
Wszystkie komentarze