fot. Maciej Świerczyński / Agencja Wyborcza.pl
1 z 14
Społeczność rumuńskich Romów we Wrocławiu liczy około 80 osób, z czego około 70 proc. to dzieci. Poza koczowiskiem przy Marino jest też drugie, dwa razy większe, na terenie po nieczynnych ogródkach działkowych przy ulicy Kamieńskiego.
Pierwsi przedstawiciele tej grupy pojawili się we Wrocławiu pod koniec lat 90. na fali zmian systemowych w krajach bloku wschodniego
fot. Maciej Świerczyński / Agencja Wyborcza.pl
2 z 14
W Polsce nie korzystają z zasiłków, bo nie mają polskiego obywatelstwa, a gmina nie ma żadnego programu pomocy tej społeczności. Ich dzieci nie chodzą do szkół. Aż 70 proc. mieszkających na koczowiskach Romów to dzieci
fot. Maciej Świerczyński / Agencja Wyborcza.pl
3 z 14
Policja i straż miejska przymykają na nich oko. - W Niemczech nie możesz sobie wybudować barak, bo zapłacisz mandat. Musisz płacić hotel. Nie możesz żebrać, bo idziesz do areszt. Tutaj policja tylko spisze - mówią
fot. Maciej Świerczyński / Agencja Wyborcza.pl
4 z 14
Niewidzialni przestają być w momencie, kiedy trafiają do szpitala. Wtedy pojawia się problem, kto ma zapłacić za ich leczenie. Rumuński rząd się nimi nie interesuje
fot. Maciej Świerczyński / Agencja Wyborcza.pl
5 z 14
Problemem ludzi z romskich koczowisk nie jest to, w jakich warunkach żyją, ale potworne wykluczenie tych ludzi, brak dostępu do edukacji, do opieki medycznej czy pomocy prawnej. Zdarzają się sytuacje, że sąd odbiera im dzieci, ponieważ na rozprawie kiwają głowami. A oni kiwają, bo wstydzą się przyznać, że niewiele rozumieją. Podpisują dokumenty, nie wiedząc, co tak naprawdę podpisują
fot. Maciej Świerczyński / Agencja Wyborcza.pl
6 z 14
Rusalina (w chustce na głowie) i jej szwagierka z 4-miesięcznym synkiem Armando. Przyjechała do Polski latem zeszłego roku i zamieszkała w romskim koczowisku przy centrum handlowym Marino. Ściągnął ją tutaj mąż. W marcu dziewczyna z bólami brzucha trafiła do szpitala. Nigdy wcześniej nie była u ginekologa. Lekarze stwierdzili ciążę, ale trudno im było ustalić, który to miesiąc. Rusalina nie mówi po polsku. Była odwodniona i niedożywiona. Za pośrednictwem teściowej, która trochę rozumie po polsku, tłumaczyła lekarzom, że nie jadła, bo było jej niedobrze. Za to paliła papierosy. Ze względu na zagrażającą także życiu matki zamartwicę płodu w szpitalu przy ul. Borowskiej zrobiono jej cesarkę. Na świat przyszedł ważący niecały kilogram Samurel
fot. Maciej Świerczyński / Agencja Wyborcza.pl
7 z 14
17-letnia Rusalina (w chustce) przyjechała do Polski latem zeszłego roku
fot. Maciej Świerczyński / Agencja Wyborcza.pl
8 z 14
W środku każdego z baraków jest podobnie: dywany, tapczan nakryty kocem, telewizor, święty obrazek i piecyk typu koza - grzejnik i kuchenka w jednym
fot. Maciej Świerczyński / Agencja Wyborcza.pl
9 z 14
Aż 70 proc. mieszkających na koczowiskach Romów to dzieci
fot. Maciej Świerczyński / Agencja Wyborcza.pl
10 z 14
Zmywanie naczyń po śniadaniu. Dzieci najbardziej lubią makaron i ryż z cukrem. Jedzą go na śniadanie i na obiad
fot. Maciej Świerczyński / Agencja Wyborcza.pl
11 z 14
Aż 70 proc. mieszkających na koczowiskach Romów to dzieci
fot. Maciej Świerczyński / Agencja Wyborcza.pl
12 z 14
Wodę noszą z pobliskiego warsztatu samochodowego, czasem kupują też w Tesco pięciolitrowe butelki
fot. Maciej Świerczyński / Agencja Wyborcza.pl
13 z 14
Obozowisko to sześć baraków zbudowanych ze znalezionych na śmietnikach desek, kawałków dykty i różnych części zdezelowanych mebli. Z bliska nie jest jednak tak źle, jak się wydaje zza płotu. Nie ma porozrzucanych śmieci, niepotrzebnych gratów, a teren przy wejściu do baraków jest starannie pozamiatany. Na końcu obozowiska stoi drewniana latryna. - Wykopaliśmy dziurę w ziemi. A śmieci pakujemy do worków i nosimy do kubłów - mówią mieszkańcy.
fot. Maciej Świerczyński / Agencja Wyborcza.pl
14 z 14
Do koczowiska prowadzi ścieżka wydeptana w polu między obwodnicą śródmiejską a warsztatami samochodowymi przy ul. Paprotnej
Wszystkie komentarze