Wszystkie wschodnioeuropejskie miasta są do siebie podobne – choć nie zawsze na pierwszy rzut oka. Różni się architektura: tu secesja, tam przeszklone wieżowce, gdzie indziej beton. Ulice rozchodzą się między budynkami delikatnie jak naczynia włosowate albo przecinają kwartały bezlitosną, grubą arterią. Szyldy pisane są cyrylicą albo łacinką – miejsce tych drugich zdradzają diakrytyki: haczyk schowany pod „a” lub „s”, daszek nad „z” albo „c”, przekreślone „l”, akcent nad „e”.
To, co podobne, trudniej uchwycić. To samo światło – ostre i chłodne, to samo zimowe niebo – szarość, na chwilę przed zachodem podbiegająca brudnym różem. Ten sam horyzont znaczony blokami. I twarze – latem piękne, zimą zmęczone, rozmyte. Jakby chłonęły wszechobecną szarość.
Patrzymy na zdjęcia zdezorientowani. Wiedzieliśmy, oczywiście, że wojny się nie skończyły. Ale nie miały już przytrafiać się ludziom podobnym do nas, miastom, których nazwy kończą się na „-ów”, domom, w których śmietnik stoi pod zlewem, a słoje z kiszonkami w piwnicy.
Trudno o tym nie myśleć i trudno nie mieć z tego powodu poczucia winy.
Ta historia nie jest o nas. To nie nasze cierpienie, nie nasze płonące miasta, nie nasi rodzice stłoczeni pod zbombardowanym mostem. Nie nasze poduszki wyrzucone na chodnik siłą eksplozji. Czy to, co czujemy, to empatia czy egocentryzm?
Być może to nieważne. Ta historia – powtórzmy – nie jest o nas. Jest o nich.
O młodej matce, która znosi do schronu torbę plastikowych grzechotek, i innych matkach, które tymi grzechotkami próbują zagłuszyć zimno na granicy.
O wtulonej w siebie parze, żegnającej się przed dworcem w Kijowie – może się jeszcze zobaczą, tego i takiego samego miasta już nie?
O mężczyznach niosących nosze w zacinającym śniegu: jeden w mundurze i hełmie, drugi w ciemnych okularach i sportowych butach, absurdalnie nieprzygotowany, choć przecież przygotować się nie da.
O osobie, którą na tych noszach niosą. I o tych drugich noszach, przykrytych kwiecistą kapą, spod której wystają tylko nogi.
O bliźniakach w puchowych kurtkach, jeszcze po nastoletniemu niezgrabnych, ale pewnie gotowych już łamać serca.
O starszej kobiecie, która ucieka z bombardowanego Irpinia, samotna, bez bagażu, podpierając się na nierównym terenie kijkami do nordic walkingu.
I tej drugiej, w podobnym wieku: siwe włosy nakryte szalikiem, na ramieniu żółta opaska. Zaciska ręce w pięść i wystawia twarz do słońca.
Jest młodsza od mojej babci, ale starsza od mojej matki. Mogłaby być odległą ciotką, szwagierką, wdową po. Jadwigą, Krysią, Danką, imieniem, które przewinie się czasem na chrzcinach albo stypie, podpisem na świątecznej kartce – wykaligrafowanym starannie, że prawie nie znać drżenia ręki.
W brązowym kożuchu i w rudym berecie mogłaby być jedną z tych kobiet, które latami dyżurują przy parapetach, wachlując się krzyżówką i mamrocząc pod nosem na widok całujących się nastolatków. Które schodzą z pierwszego piętra ostrożnie, jedna ręka przyklejona do poręczy, posapując w skupieniu, niosąc kotom resztki w pudełku po margarynie (kolejne pudełka czekają, równiutko ustawione na lodówce, najstarsza warstwa wyblakła od sierpniowego słońca).
Między zrudziałe trawy wbiła kijki do nordic walkingu. Znam tę sztuczkę: moja babcia, zanim nogi na dobre odmówiły jej posłuszeństwa, też chodziła z kijkami, udając aktywną seniorkę. Ta kobieta jest młodsza, może faktycznie kupiła te kijki skuszona wizją siebie lżejszej, sprawniejszej, opalonej. A może nawet nie są jej, może złapała je bez namysłu, tak jak inni w takich okolicznościach łapią deskorolki, suknie ślubne i podręczniki. Podobno, oczywiście.
Teraz kijki się przydają. W zimowych nieużytkach pozwalają znaleźć czułe punkty, nierówności gotowe skręcić kostkę, zardzewiałe ogrodzenie kaleczące stopę, zarosły rów połykający zimowy but. Pułapki, przez które człowiek staje się za wolny, za słaby, zbyt zmarznięty.
Nie mogę oderwać od niej wzroku. Może przez te kijki, może przez to, że jest sama? Za jej plecami panuje spokój, tylko brązy i szarości, typowa paleta tej części świata. Nie ma nawet torebki – jakby wyszła tylko na chwilę, jakby wcale nie uciekała, a cała reszta: zwalony most, przerażony tłum, szlochający mężczyźni, żołnierze niosący dziecięce wózki – to wszystko działo się gdzie indziej. Jakby pochodziła z innego zestawu, halo, ktoś pomieszał zamówienia: zamiast „Rosyjskiej inwazji” dostaliśmy „Babę z Bloku Wschodniego”. Jakby miała za chwilę odwrócić się, cmoknąć na wyłupiastookiego kundla i ruszyć do domu, w sam czas na teleturniej.
Pytanie za trzy punkty, na siebie proszę: miasto na pięć liter na przedmieściach Kijowa, pierwsza litera: „I”, ostatnia: „ń”.