Tadeusz Mazowiecki: Październik jednak odmienił moje życie. Jako ''frondyści'' sprzymierzeni z Jerzym Zawieyskim i ludźmi ''Tygodnika Powszechnego'' zyskaliśmy grunt pod nogami, jakim był Klub Inteligencji Katolickiej. Całe środowisko zaczęło się organizować, dostaliśmy lokal, przychodzili ludzie - mieliśmy swoje miejsce na ziemi. Natomiast prawdą jest, że dopiero po kilku miesiącach otrzymywałem jakąś pensję jako sekretarz Klubu.
- To mogło być wrażenie z jednej rozmowy, nieoddające mego ogólnego nastroju. Może tamtego dnia byłem w złej formie i ciemno patrzyłem w przyszłość.
- Prosiliśmy kolegów, którzy rozmawiali z Gomułką - Zawieyskiego, Antoniego Gołubiewa, Jerzego Turowicza, Stanisława Stommę i Jacka Woźniakowskiego i - żeby poruszyli także sprawę pisma, jak to określano, ''młodych'' (Zawieyski nas nazywał ''młodzi''). Została bowiem wypracowana koncepcja pisma warszawsko-lubelskiego ''Droga''. Byliśmy nawet z nią u prymasa Stefana Wyszyńskiego. O ile jednak decyzje w sprawie ''Tygodnika'' i miesięcznika ''Znak'' były wcielone w życie, to w sprawie ''Drogi'' nie było żadnej konkretnej odpowiedzi. Zorientowaliśmy się też, że dla naszych kolegów z Krakowa jest to problem drugorzędny, że nie będą zdecydowanie walczyć i że zajmą się swoimi pismami. Zrozumieliśmy, że na nas leży obowiązek starań o pismo.
Próbowaliśmy coś załatwić na szczeblu ministra Jerzego Sztachelskiego - szefa Urzędu ds. Wyznań. Mijały tygodnie i nic. ''Drogę'' mieli tworzyć Adam Stanowski jako redaktor naczelny i ja jako jego zastępca. W skład redakcji mieli wejść ludzie ''frondy'', działacze różnych klubów katolickich, które wtedy powstały, oraz przedstawiciele KUL-u, czyli właśnie Stanowski. Gruntowniejszej pracy na koncepcją pisma nie było, bo nie było zezwolenia. A jak je dostaliśmy, to szybko nam je cofnięto pod pretekstem niewydania w terminie pierwszego numeru. Wówczas już sami postanowiliśmy założyć miesięcznik ''Więź'' .
- ''Tygodnik'' był dla mnie absolutnym parnasem. Tak go widziałem przez lata, gdy byłem w PAX-ie, ale i przedtem. Jeszcze w szkole średniej wysłałem do ''Tygodnika'' relację z ingresu bp. Tadeusza Zakrzewskiego w Płocku. Z pewnością był to materiał słaby i ''Tygodnik'' opędzał się od takich materiałów, ale nawet nie dostałem odpowiedzi.
Więc po pierwsze, ta niedostępność: długo zastanawiałem się, jak tam dochodzą młodsi autorzy. Potem, gdy się już zbliżyłem do tego środowiska, zobaczyłem, że ten parnas to był pewien pozór. Byli to ludzie bezpośredni i życzliwi, choć mający poczucie, czym jest ich środowisko i jakie ma znaczenie. To się na pewno odbijało na stosunku do nas, młodszych. Zwłaszcza że niektórzy, jak Jacek Woźniakowski, ciągle o nas mówili ''byli paksiarze'', co nas, jako ludzi, którzy się zbuntowali wobec PAX-u, bolało.
- Przede wszystkim z Zawieyskim, ze Stommą trochę później. Pamiętam ''Kantatę anielską'' Zawieyskiego. Myśmy się czuli katechumenami. Widzieliśmy Kościół katolicki szerzej - jako duchowe ciało, a nie formalną organizację. Odpowiadało mi podejście, że Kościół nie jest od potępień, ale od zbliżeń do człowieka. Po drugie, Zawieyski był rzecznikiem Warszawy, co było ważne, bo widzieliśmy chęć dominacji Krakowa, więc sekundowaliśmy Zawieyskiemu.
- Katarzyna Wiśniewska wspomina niepokornego człowieka dialogu
Krzysztof Śliwiński opowiada o roli KIK w PRL
- Ogromne nadzieje związane z Październikiem. To była wielka zmiana, wydawało się, że życie publiczne stanie się inne. Inne stawało się życie katolickie, bo PAX tracił monopol. To stwarzało nową sytuację i nowe perspektywy.
- Na Kongres Prasy Katolickiej, który odbywał się w Wiedniu. Pojechaliśmy we czterech: Turowicz, Stomma, Dominik Morawski i ja. Było to dla mnie wielkie wydarzenie. Nawiązaliśmy kontakt z tygodnikiem ''Die Furche'' i Katolicką Agencją Prasową. Pamiętam też Franza Königa, który był świeżo mianowanym arcybiskupem Wiednia. Byli dziennikarze z całego świata, również polscy dziennikarze emigracyjni. Pamiętam też rozmowy z węgierskimi emigrantami. Dla nas Październik był pozytywnym wydarzeniem, dla nich traumą.
Austria wtedy była fenomenem, ciekawym miejscem, bo było to tuż po tym, gdy wycofały się z niej wojska okupacyjne. W szczególności wyjście wojsk radzieckich było zjawiskiem, bo był to jedyny raz, gdy Moskwa ustąpiła. Dla mnie niezwykle ciekawe było studiowanie tego przypadku i zetknięcie się ze zjawiskiem dojrzałości politycznej Austriaków w staraniach, by Austria stała się państwem niepodległym. Współpraca chrześcijańskich demokratów i socjalistów była dla mnie przykładem ogromnej dojrzałości. Byli oni w stanie reprezentować stanowisko maksymalnie wspólne i działali zgodnie. Przyczyniło się to do sukcesu.
Austria i Wiedeń w szczególności odgrywały od tej pory rolę pomostu między Wschodem a Zachodem. Także katolicyzm austriacki chciał odgrywać rolę pomostu, stąd ich zainteresowanie Polską. Kardynał Wyszyński zawsze zatrzymywał się po drodze do Rzymu u Königa. Wówczas gdy my tam byliśmy, jechał do Rzymu po kapelusz kardynalski.
- Oddychaliśmy wolnością pełną piersią. I oczywiście zakupy dla bliskich. Szło się do Kaufhausu i człowiek był przytłoczony tą ilością towarów. Ja zawsze popełniałem ten błąd, że jak sobie coś upatrzyłem, to zwlekałem z zakupem, bo się bałem, że nie starczy mi pieniędzy, a potem już nie miałem okazji tego kupić. Zawsze tak było. Ale ta przyjemność, że można coś przywieźć bliskim, to zachłyśnięcie się były totalne. Również muzea, restauracje. Wszystko to robiło ogromne wrażenie.
Pamiętam Stommę, który klękał przed pomnikiem Franza Josefa. Pamiętam wyjazd ze Stommą i Turowiczem do wesołego miasteczka na Praterze i pamiętam, jak Stomma i Turowicz jeździli samochodzikami!
- No tak, ale ja byłem młodym człowiekiem, a oni poważnymi panami. Pamiętam też zabawę w salonie krzywych luster, jak Stomma się nabijał z Turowicza i odwrotnie.
- Olivetti, tak.
- Byliśmy akurat u polskiego ambasadora i u niego dowiedzieliśmy się o tym. Wiadomość nieprzyjemna, ale nie była to wiadomość, która pociągałaby decyzję demonstracyjnej rezygnacji ze starań o własne pismo.
- Zamknięcie oznaczało zły sygnał. Było to zakreślenie przez partię pewnych granic dla jej ludzi, ale uważałem, że nie dotyczyło to bezpośrednio odcinka katolickiego.
- Tyle że dla nas socjalizm oznaczał coś innego.
- Chcieliśmy działać na gruncie tej rzeczywistości, która była, więc owszem, była jakaś akceptacja. Jednak akceptację wyrażali też ci, którzy nie używali słowa ''socjalizm''. Myśmy uważali, że socjalizm jest jakimś zadaniem i do nas należy kształtowanie go w duchu humanistycznym. Uważałem, że nie da się reformować socjalizmu od zewnątrz, i to zostało zaakceptowane przez środowisko. Więc w ramach tej formuły akceptowaliśmy rzeczywistość i zarazem postulowaliśmy jej demokratyzację i humanizację. Świadomość sprzeczności pomiędzy tą perspektywą a rzeczywistością narastała stopniowo i po latach dostrzegłem, że jest to sprzeczność nieprzekraczalna.
- Uważałem, że nasza lewicowa odmienność w ramach ruchu musi się mieścić w pełnej lojalności wobec niego. Granicą dla mnie był moment, gdy zaczęto nas nagabywać, żebyśmy z ruchem Znak zerwali.
- Zależało mi na tym, by nie było różnicy między ''frondą'' a tymi, którzy dołączyli później. Problem więc polegał na tym, jak to środowisko zgrać. Drugą troską była koncepcja pisma. Chodziło o zrobienie pisma intelektualnego, ale zarazem angażującego się w życie publiczne. Chodziło o pismo, które zarazem jest środowiskiem, a więc nie tylko się drukuje artykuły, ale też rozmawia się ze sobą. Wzorem były dla mnie ''Znak'' i francuski ''Esprit''. Miałem już podstawową wiedzę o personalizmie i o tym, co mówił Emmanuel Mounier .
Jak prymasi siłowali się z władzą:
;
''Kard. Glemp bał się rozbicia Kościoła''
Każda szykana jest dobra: ''Jak Gomułka zniósł Trzech Króli''
- Najpierw zobaczyłem szczotki. A potem nie mogłem się doczekać, żeby zobaczyć pismo w kioskach - to cieszyło.
- To, że może się interesować, było jasne. Że różni ludzie przychodzą na Kopernika [ówczesna siedziba warszawskiego KIK-u i redakcji ''Więzi''], wiedzieliśmy od początku. Bardziej jednak docierało do nas istnienie cenzury. Pierwsze rozmowy były dramatyczne. Złożyliśmy numer, który nawiązywał do Października, i poszedłem do cenzury na Mysią. Przyjęła mnie pani Kupraszwili, naczelnik wydziału. Powiedziała do mnie, że to nie może iść, ''bo myśmy z Październikiem skończyli''. Odpowiedziałem: ''A myśmy nie skończyli'', i zamilkłem. Ona potem powtarzała, że Mazowiecki jest nieznośny, bo siada i nic nie mówi.
Od tej wizyty zaczęły się moje walki z cenzurą. To była niesłychanie żmudna praca, rozmowy, które toczyły się godzinami. Czasem udawało się coś przeredagować, kiedy uważałem, że można coś zmienić i uratować tekst. Myślę, że nasz model walki z cenzurą był ważny i gdyby cała prasa polska takie walki toczyła, to by ocaliła znacznie więcej. Raczej więc na głowie miałem cenzurę niż inwigilację.
- Żadnego Malinowskiego nie pamiętam. Doskonale pamiętam za to inne zdarzenie. Byłem już desygnowany do Sejmu i zjawił się u mnie w mieszkaniu facet niewątpliwie z SB. Nie pamiętam, czy go wpuściłem, czy tylko uchyliłem drzwi i on stanął w progu. Zaczął mi czynić propozycje rozmowy na temat kolegów ze środowiska. Gdy odmówiłem, odparł, że szkoda, iż nie chcę rozmawiać, bo inni rozmawiają. Niemal fizycznie go wypchnąłem, mówiąc, żeby dał mi spokój.
- To było zaraz gdy zostałem posłem. Dostałem wtedy większe mieszkanie, bo wcześniej mieszkaliśmy w jednym pokoju. Wprowadziliśmy się na Marszałkowską i niedługo potem przyszedł pewien pan, który mówił, że za niewielkie pieniądze może zburzyć kawałek muru w kuchni i ją powiększyć, bo część jest zamurowana. Zgodziłem się.
Zaczął więc burzyć ścianę, ale po jakimś czasie wyszedł z tej dziury blady i powiedział, że musi wyjść trochę ochłonąć i zaraz przyjdzie. Ale długo coś nie przychodził. Zajrzałem do tej dziury i zobaczyłem zwoje kabli. Od razu skojarzyłem, że to podsłuch. Zacząłem opukiwać ściany i w pewnym momencie napotkałem mikrofon w kuchni. Okazało się, że podsłuchy zamontowane są w całym mieszkaniu.
Poprzecinałem te kable, a tu nazajutrz jeszcze przed 7 rano pukanie do drzwi. Nie otwierałem, tylko spytałem: kto tam? Usłyszałem, że komisja. Odparłem, że już wiem, co to za komisja. Otworzyłem drzwi, powiedziałem, że jestem posłem, a panów nie wpuszczę, i oni wiedzą, dlaczego. Wziąłem te kable, które wydłubałem wraz z mikrofonami, i zamówiłem się do Antoniego Alstera, wiceszefa MSW. Odbyłem z nim rozmowę, a na koniec wyjąłem z teczki kable i mówię, że znalazłem to u siebie w mieszkaniu. Był w szoku. Wkrótce pojawili się u mnie technicy, którzy poprzecinali wszystkie kable.
- Zawieyski tak pisał? To jestem mu wdzięczny. Miałem wątpliwości, że ugrzęznę w robocie politycznej i to będzie ze szkodą dla mojej roli w ''Więzi''. Moim celem życiowym było pismo i środowisko, ale zorientowałem się, że jeśli ktoś ma wejść do Sejmu, to muszę to być ja, bo inaczej moje kierowanie pismem będzie zagrożone.
- Bo dominować będzie ten, kto przejmie pałeczkę polityczną.
Wspomina Andrzej Wielowieyski:
''Dylematy katolików w czasach Gomułki''
''Rząd nie będzie tolerował'' - Gomułka o Kościele
- Tak. Miał inny stosunek do ''Tygodnika'' i do szerzej rozumianego środowiska. Pojawiło się pytanie, czy jesteśmy integralną częścią ruchu, czy też budujemy własny byt.
- W komisjach można było dużo powiedzieć, coś poprawić. Na posiedzeniach plenarnych już nic. Można było interweniować w ludzkich sprawach, na ogół mieszkaniowych, które były trudne, ale coś tam się udało załatwić. Można było przyspieszyć zwolnienie ludzi z więzienia.
- Bardzo uważnie słuchali. Wystąpienia Znaku były słuchane, bo to była odmienność. Niektórzy słuchali i mówili ''miał pan rację'', żeby wyjść i polemizować. Zdarzały się takie przypadki.
- Zdawałem sobie sprawę i wiedziałem, że będą jakieś konsekwencje. Sytuacja postawiła mnie wobec problemu zasadniczego. Przyjęcie przez polską oświatę i naukę formuły naukowego światopoglądu, pod którym rozumiano marksizm-leninizm, było wykluczeniem pluralizmu. Uważałem, że jest to zasadnicza ideowa batalia w obronie pluralizmu. Dlatego nie miałem wątpliwości, że muszę zdecydować się na starcie i że będzie to starcie, które politycznie może kosztować. Musiałem w obliczu tej sytuacji stanąć z podniesioną przyłbicą. 16 posłów ze mną polemizowało.
- Wchodząc do Sejmu, zapisałem się do odpowiedniej komisji i byłoby tchórzostwem uciekanie od wystąpienia, gdy w kole było nas raptem pięciu.
- Alternatywą było potraktowanie najbardziej zasadniczego elementu naszej postawy, którą był pluralizm, jako elementu gry politycznej. Nie rozumiałem krytyki i ataku Zabłockiego, oczekiwałem solidarności w imię wspólnych założeń.
- Wszystko to, co się działo w kulturze, która traktowała katolicyzm jako getto czy rezerwat. Słowo fideizm było wówczas częstym epitetem. I nie chodziło mi o ludzi uwikłanych w politykę, ale o myślicieli nurtu, który z grubsza można nazwać dziedzictwem pozytywistycznym, jak np. Maria i Stanisław Ossowscy . Także bój i starcie wokół mojego sejmowego przemówienia wpłynęły na ten tekst.
- Ten konflikt przypłaciłem chorobą wrzodową. Andrzej Micewski mówił nawet, że to był wrzód imienia Zabłockiego.
- To była walka na śmierć i życie, o to, jaki charakter będzie miała ''Więź''. Byłem przekonany, że Zabłocki chce opanować to pismo - raz po raz podnosił, że nie powinno być tak, iż jedna osoba jest i posłem, i redaktorem naczelnym. Uważałem, że moje posłowanie chroni ''Więź''. Może to utożsamienie własnej osoby z losem pisma było niesłuszne, ale dla mnie ''Więź'' to było całe moje życie i mój ideał.
- Bardzo możliwe, ale przecież byłem chory.
- Na mnie te dywagacje nie robiły wrażenia. Przyjąłem je jako cyniczną grę. Nie wgłębiałem się w to, czy jest diabeł, czy nie, bo nie wierzyłem w wolę pogodzenia się Zabłockiego.
- Tak, byłem. Byłem stanowczy. Bez tego przegralibyśmy.
- Przegrywaliśmy wybory na szefa zespołu, ale grupa Zabłockiego nigdy nie posunęła się do jawnej próby zdetronizowania mnie. Wiedzieli, że oznaczałoby to rozłam, a tego się bali.
- Nie wydaje mi się, żebym komukolwiek odmówił druku tylko dlatego, że był z tamtej strony.
Kościół zaczyna rozmawiać z władzą:
''11 stycznia 1960 r. Przychodzi prymas do sekretarza''
''Wiara i kariera'' - fragment dokumentu z cyklu ''Za kulisami PRL-u''
- Dla nas w kole poselskim Znak dramatem był spór państwa i Kościoła w okresie Milenium. Nie podzielaliśmy też tej idei oddania narodu w niewolę Maryi. Może gdyby Prymas inaczej to sformułował, to inaczej by to odebrano, ale w XX wieku mówienie o zniewoleniu było nie na czasie. Oczywiście same obchody robiły ogromne wrażenie rozmachem. Kościół wygrał starcie z państwem, ale miałem przekonanie, że było to kosztowne starcie.
- Co ciekawe, ja tej dyskusji nie czytałem przed drukiem. Byłem zajęty w Sejmie. Dyskusję przygotowali Julek Eska i Janek Turnau . Miałem do nich zaufanie, a po fakcie czułem się w obowiązku bronić dyskusji. Zresztą wypowiadający się w niej o. Krzysztof Kasznica czy inni dyskutanci to były poważne postaci polskiego katolicyzmu. abp Bolesław Kominek , z którym wtedy rozmawiałem, powiedział mi, że na Zachodzie taka dyskusja to byłaby bułka z masłem. Tymczasem z Prymasem miałem niesłychanie przykrą rozmowę. Gdy robił mi wyrzut, próbowałem się bronić, że to dla dobra Kościoła. Przerwał mi i powiedział: ''Co jest dobre dla Kościoła, to postanawiam ja''. Poczułem się jak uderzony obuchem. Było to przykre i trochę czasu minęło, zanim nasze stosunki się poprawiły.
- Tak, pamiętam, jak wpadali przerażeni i pobici. Wystąpiliśmy jako koło Znak z interpelacją do premiera w sprawie pobicia studentów. Krzysztof Śliwiński ją przepisywał i rozdawał. Patrzyłem na to przez palce.
- Już jak otwierał nam bramę, mówił, że przemyślał wszystko i będzie przemawiał. Pamiętam dokładnie to posiedzenie Sejmu. Nikt z naszych bliskich nie dostał wstępu na galerię, zebrało się tam całe ubeckie towarzystwo. Po wystąpieniu premiera Cyrankiewicza przyjechałem na obiad do domu i powiedziałem żonie, że to przemówienie nie było takie straszne. Ale potem zaczęli wchodzić po kolei inni mówcy i jeden przez drugiego licytowali się w przymiotnikach. Wszystkie możliwe epitety wówczas padły. Groza biła. Sam Gomułka odegrał straszną rolę, podczas wystąpienia Zawieyskiego swoimi reakcjami powodował chichoty. To było żenujące.
Ale też zapamiętałem wielką solidarność w kole między naszą czwórką [Stomma, Konstanty Łubieński, Zawieyski i Mazowiecki] i zarazem to pęknięcie, bo nie wiedzieliśmy, jak zachowa się Zabłocki, który wcześniej domagał się osobnego głosu, by odciąć się od kwestii żydowskiej i tego, co mówiło Radio Wolna Europa.
- W sierpniu pojechaliśmy na wakacje, na wieś. Po drodze mijały nas czołgi, co mnie trochę zdziwiło. Gdy dowiedziałem się, że to jest inwazja na Czechosłowację, byłem cały pochłonięty słuchaniem radia, żeby złapać jakieś wiadomości. Z tego wszystkiego nie zwróciłem uwagi, kiedy Ewa powiedziała mi, że ma w piersi jakiś guzek. Dopiero potem, gdy wróciliśmy do Warszawy, okazało się, że jest to guz piersi i musi być operacja. Niestety pierś musiała być odjęta. Tak zaczęła się półtoraroczna walka o jej życie. Zmarła w styczniu 1970 r.
- Po przyjeździe do Warszawy zebraliśmy się u Zawieyskiego na naradę. Rzeczywiście, to ja byłem tym, który wysuwał ideę oddania mandatów. Postanowiliśmy jednak skonsultować się z prymasem Wyszyńskim. On nam odradził ten gest, twierdził, że będzie to ze szkodą dla naszych środowisk. Pozostanie w Sejmie mieściło się w neopozytywistycznej polityce Znaku, ale pewnie czułbym się czyściej, gdybyśmy te mandaty oddali.
Czerwiec 2013, tekst nieautoryzowany
Andrzej Brzeziecki redaktor naczelny dwumiesięcznika ''Nowa Europa Wschodnia'' . Pracuje właśnie nad biografią Tadeusza Mazowieckiego, która ukaże się nakładem wydawnictwa Znak
Jak ''Znak'' walczył z prawdziwymi patriotami:
''Wielu rzeczy nie dokończyłem'' - Tadeusz Mazowiecki w radiowej Dwójce
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Materiał promocyjny
Wszystkie komentarze