Kto bierze do ręki "Burzę i zwierciadło" Krzysztofa Mrowcewicza, na pewno wystawia się na nawałnicę. Na okładce oko wabi rozrzucona talia czy bukiet zapieczętowanych listów – zapowiedź powieści epistolarnej. To przedburzowe błyski, bo pod okładką książki kryją się niespodzianki: na każdej prawie karcie misterne winiety, inicjały, marginesy, ekscentryczne ryciny i ilustracje. A na nich: kościotrupy, gady, obupłciowe golasy i skłębione chmurzyska: robi się trochę mrocznie i strasznie, jak przed burzą. Od obrazów przechodzimy do słów i fabuły – burza nie ustaje.
Najdosłowniej walą pioruny, kiedy statek miotany falami zmierza z Gdańska do Londynu. Sztorm cichnie, bohaterowie docierają do portu, ale tu spada na nich grad londyńskich szczegółów: dworskich, karczemnych, medycznych, alchemicznych. A do tego grad przygód: przebieranki i intrygi, krew, seks i diabeł, magowie i różokrzyżowcy.
Jednak przywołana przez tytuł „burza" jest dopiero przed nami, idzie bowiem o tytuł dramy napisanej i wystawionej przez Szekspira. Do niej prowadzą wszystkie ścieżki, tropy, aluzje, a nawet szyfry…
Nazwisko poety ze Stanfordu jest sygnałem, że powieść może, choć nie musi, wykraczać poza horyzont literatury rozrywkowej, a zgrabna imitacja baśni i romansu okaże się wyrafinowaną grą intelektualną. Sensacyjna, wręcz burzliwa powieść, owszem, ale – w zgodzie z tytułem – przeglądająca się w zwierciadle, zaś w lustrze widać obraz pozorny, odbity i odwrócony. Tak właśnie działa estetyka baroku i manieryzmu: iluzje, iluminacje, koncepty i fajerwerki, a wszystko z dodatkiem modnej wtedy magii i alchemii. Najważniejszą zasadą jest jednak mistyfikacja, bo pakiet 19 listów adresowanych przez poetę Daniela Naborowskiego do księcia Krzysztofa Radziwiłła to efekt rewelacyjnego znaleziska… Skojarzenie z "Rękopisem znalezionym w Saragossie" jest stosowne.
Potocki odkrył go w opuszczonym domku, Poe w butli, Lem w wannie, a Krzysztof Mrowcewicz, całkiem niby zwyczajnie, w warszawskim Archiwum Akt Dawnych. Dodam, że ten sam autor przed paru laty opublikował "Rękopis znaleziony na ścianie" (tom esejów uhonorowany Literacką Nagrodą "Gdynia"), co nie powinno dziwić, wszak jest zawodowym tropicielem, znawcą i wydawcą staropolskich zabytków. I dodam jeszcze, że ów zasłużony profesor Instytutu Badań Literackich wykłada też w Akademii Teatralnej, co wyjaśnia nie tylko jego zamiłowanie do maski i kurtyny, ale też do autora "Burzy", w której co rusz odkrywa polskie ślady. Któż inny mógłby upiec taki pasztet? To wyzwanie dla bywalca archiwów, który wychodzi z roli książkowego mola, biegłego literaturoznawcy i zręcznego krytyka, bo marzy o przejściu na drugą stronę. Podobnie jak francuski geniusz teorii Roland Barthes przez lata zapowiadający wydanie swojej powieści albo mający więcej szczęścia autor "Imienia róży". Różane i różokrzyżowe motywy splatają co prawda średniowieczny romans Umberto Eco z barokowym Mrowcewicza, ale mimo sympatycznych zbieżności wolałbym nie mianować rodaka „polskim Eco".
Autor "Burzy i zwierciadła" nie potrzebował bowiem włoskiej inspiracji, od młodzieńczych lat fascynuje się malowniczą biografią Naborowskiego – dworzanina, światowca, wiecznego studenta, doświadczonego medyka i podróżnika, który, bawiąc z tajną misją w Londynie, rzeczywiście mógł spotkać Williama Szekspira. Ta hipoteza zdaje się obsesją Mrowcewicza, wcześniej poświęcił jej akademickie rozważania (pt. "Małe folio"), ale ów niesamowity meeting zasługuje na „wielkie folio" z nieuchronnym dodatkiem fikcji. Czy najsławniejszy pisarz zachodniego świata faktycznie zetknął się ze słabo znanym (nawet w ojczyźnie) autorem kilkudziesięciu wierszy? Dzieli ich wiele, ale polski polonista zaskakująco odwraca bieguny tej spekulacji.
Zastanawia się bowiem, jak wielki pan należący do świty Radziwiłłów, wytrawny dyplomata władający biegle najważniejszymi językami na europejskiej scenie, mógłby zetknąć się z komediantem, ledwie dukającym po łacinie? Na pewno spotkał angielskiego króla i jego ministrów, może filozofa Francisa Bacona, ale niby gdzie, jak i po co miałby się bratać z aktorzyną Williamem? Owszem, mógł zobaczyć premierę "Burzy", ale wtedy było to tylko na pół jarmarczne widowisko o zaczarowanej wyspie. Niewykluczone, że w tym samym czasie Naborowski szlifował wiersz "Na oczy królewny angielskiej", poetycki konterfekt wspierający – jak się zdaje – zabiegi o mariaż czternastoletniej Elżbiety z naszym królewiczem Władysławem. A to była już gra o tron, o koronę brytyjską, polską i litewską, także szwedzką i moskiewską, a nawet czeską, jak pokazała przyszłość.
Naborowski uczestniczący w zabiegach o dynastyczne zbliżenie Stuartów z Wazami czyni to w roku 1611, w rok po tym, jak hetman Żółkiewski zdobywa Moskwę i Rzeczpospolita staje się największą monarchią na kontynencie. Anglia jest dopiero wschodzącą potęgą, a Stuartowie tylko prowincjuszami w rozgrywce najpotężniejszych rodów i fortun. Wielki Naborowski i mały Szekspir? Potężna Polska i słaba Anglia?
To nie żarty, choć taka sytuacja trwała ledwie chwilę. Rachunek poetyckiej sławy Williama i Daniela przechylił się w drugą stronę, ale zestawienie tej pary nie jest absurdalne. Współczesny polski wielbiciel i tłumacz poezji elżbietańskiej Jarosław Marek Rymkiewicz równocześnie składał hołdy Naborowskiemu, a nawet imitował jego wiersze. Epatował wtedy tezą, że barokowi geniusze pokroju Naborowskiego czy Morsztyna są największymi może mistrzami słowa w dziejach naszej literatury!
Mrowcewicz zdaje się myśleć podobnie, więc stawką jego imitacji jest najdoskonalsza polszczyzna, ale nie stosuje staropolskiej patyny. Nie naśladuje języka "Trylogii", lecz do korespondencji Naborowskiego wplata sonety, które dostał od kumpla Williama, a także inne wiersze angielskie, łacińskie, włoskie, francuskie, hiszpańskie. Kiedyś nazywano to „makaronizmem", dziś lepiej powiedzieć o prozie „hybrydowej", której czar ma działać mocniej niż diable eliksiry, demoniczny seks czy anatomiczne spektakle, którymi straszy i fascynuje znawca dawnej medycyny. Warto wiedzieć, że wszystkie te powieściowe cuda, cudeńka i cudactwa znajdują potwierdzenie w historycznych faktach albo relacjach, ale nie idzie o erudycyjny popis, ważniejszy jest zmysłowy smak lektury.
Mości Czytelniku, Mościa Czytelniczko, pewnie lubisz osobliwe historie, ale ta obiecuje więcej. Jeśli cieszy cię muzyka Haendla, martwe natury Holendrów, skoczny rytm galiardy, spacer po parku w Wilanowie albo przynajmniej wino musujące, to poczujesz podobne radości. Jeśli nie przepadasz za takimi delicjami, to może spróbuj teraz? Bo Profesor Mrowcewicz zapatrzony w „oczy królewny angielskiej" próbuje łączyć zabawę z wiedzą najgłębszą.
Materiał promocyjny partnera
Materiał promocyjny partnera
Materiał promocyjny partnera
Wszystkie komentarze
Też mnie to skonfundowało.
poeci ze Stanfordu też są, ale w USA.
Może chodziło o Harvard ? :)
Książka ma 224 str., więc ani za dużo ani za mało.
Zdecydowanie za mało, jeśli jest dobra. Za dużo, jeśli słaba.