Na pierwszym - prawa rzymskiego, na drugim i trzecim - cywilnego, na czwartym - handlowego. Na cywilnym robi się największą kasę. Poza tym jest ciekawe - prawo umów i kontraktów, prawo spółek. Trudne jak cholera, ale fajne. Coraz bardziej się w nie wkręcałem. Im bardziej skomplikowana umowa, tym bardziej mi się to podobało. Magisterkę pisałem o odpowiedzialności cywilnej członków zarządu spółek publicznych.
Oczywiście studia - nawet z indeksem pełnym piątek - to za mało. W wymiarze praktycznym nie uczą niczego. Na rynku jest zalew rąk do pracy. Z gołym CV, bez doświadczenia zawodowego, nigdzie cię nie wezmą. Znajomy prawnik cioci załatwił mi praktyki w kancelarii. Na trzecim roku pomagałem facetowi, który się trudnił pomocą prawną dla szpitali. Jeździłem z nim i podglądałem, jak negocjował umowy i sprawdzał dokumentację.
Nauczyłem się jednego - że nie chcę pracować dla szpitali. To instytucje, w których o zrobieniu kariery nie decydują zdolności, tylko powiązania rodzinno-towarzyskie. Wychodzi to na każdym kroku.
Rozglądałem się za pracą, ale długo nic się nie działo. Rynek pozostawał głuchy na moje rozpaczliwe wołania. Ale co tam, zacisnąłem zęby i szukałem dalej.
Pół roku później - też za pośrednictwem znajomego cioci - wylądowałem w weselszej kancelarii - ci zatrudniali już osiem osób. Specjalizowali się w prawie autorskim i prasowym. Raz pozwali do sądu brukowiec, który nacykał fot jakiejś gwiazdce, gdy lizała się z kimś na ulicy. Pierwszy raz zobaczyłem wtedy, jak wyglądają pisma w sprawach sądowych.
Trzecie praktyki - też dzięki znajomemu cioci - odbyłem w dużej kancelarii. Obsługiwała spółki i przedsiębiorstwa. Zszywałem dokumenty, czasem dostawałem ambitniejsze zadania. Na przykład przeszukać literaturę i orzecznictwo dotyczące problemu ''Co się dzieje w spółce z transakcją, która została zawarta, a okazuje się, że nie było na nią zgody?''. Na odchodnym szef powiedział mi, że się odezwą, jak poprawią się im warunki lokalowe. I pół roku później się odezwali - z propozycją umowy o pracę. Nie zastanawiałem się ani sekundy. Byłem na IV roku studiów i chcieli mnie w jednej z największych kancelarii w Polsce. Dostałem 2,5 tys. brutto. Długo byłem ich najmłodszym pracownikiem. Najpierw zajmowałem się prawem ubezpieczeniowym, potem trafiłem do działu procesowego. To najbardziej kreatywna działka - duże spółki napieprzają się o kasę, a ty uczestniczysz w ich sporze.
Na czym się zawiodłem w pracy? Prawnicy są nadęci. Nie ma pracy zespołowej. Zarabiam powyżej średniej krajowej - starczyło na wzięcie kredytu rozmiaru Madagaskaru. Żyję nieźle, ale chcę więcej. Zostanę tu, dopóki będę się rozwijał. To dla mnie priorytet. Jestem za młody na stagnację zawodową. Jeżeli ona nadejdzie, ja odejdę.
Niedługo zacznę zakuwać do egzaminu na aplikację. Ostatni - pół roku temu - oblałem. Od trzech lat przygotowują go już nie korporacje, lecz Ministerstwo Sprawiedliwości. Widać, że robi to od niedawna. Dotychczasowe testy były albo za trudne (w 2008 r. zdało tylko 11 proc. kandydatów, w 2010 - 30 proc.), albo za łatwe (w 2009 r. dostało się aż 75 proc.). Nie wiadomo, czego się spodziewać.
Wszystkie komentarze