Instagram nie potrzebuje tylu pracowników co Ford. A Uber nie wie, co to niedziela i wieczór z rodziną.
Ten artykuł czytasz w ramach bezpłatnego limitu

Prognozowanie jest trudne, zwłaszcza gdy dotyczy przyszłości - mówił sławny fizyk Niels Bohr. Ciekawe, co odpowiedziałby, gdyby zapytać go o pewną konkretną dziedzinę - przyszłość pracy. "Niemożliwe"?

Bo choć ekonomiści, socjologowie, przedsiębiorcy i wszelkiej maści futurolodzy zgadzają się, że czeka nas rewolucja, to nie mogą się zgodzić, jaka ona będzie. I jak bardzo mamy się bać.

Praca będzie, tylko inna

Milenialsi, czyli pokolenie urodzone w latach 1980-2000, są inni niż poprzednie generacje. To dzieci internetu i reklamy, narcyzy przekonane, że świat do nich należy, skupione na samorealizacji oraz dobraniu właściwego filtra do selfie. Ich oczekiwania wobec miejsca pracy, było nie było, drugiego domu, też są inne niż rodziców i starszego rodzeństwa. Milenials uważa, że praca ma umożliwiać zdrową równowagę między życiem zawodowym i prywatnym, a jednocześnie być elastyczna - gdy maila w telefonie mogę odebrać zawsze i wszędzie, po co trzymać się sztywnych godzin? Ma być kreatywna, rozwijać, stanowić powód do dumy i źródło identyfikacji. I płaska - mówimy sobie z szefem po imieniu i wpadamy do niego z pomysłami. Open space, najlepiej taki z kolorowymi kanapami i piłkarzykami.

Jako że za dziesięć lat milenialsi będą stanowili 75 procent siły roboczej, co bardziej optymistyczni teoretycy pracy uważają, że korporacje będą się musiały do nich dostosować.

A reszta milenialsów będzie dalej podawać burgery, dzwonić w call center, myć podłogi i pakować paczki w Amazonie - w miejscach, gdzie hasło kreatywność wita się wzruszeniem ramion, a elastyczność oznacza pracę w godzinach dogodnych dla pracodawcy. O ile nie zastąpią ich maszyny.

Praca będzie - tylko na telefon

Umowy śmieciowe, niepewność zatrudnienia i zanik poczucia bezpieczeństwa to rzeczywistość wielu pracowników już dziś. Jednak prawdziwa rewolucja ma się dopiero zaczynać, a jej awangarda to firmy takie jak Uber (przewóz pasażerów), Homejoy (usługi sprzątaczek) czy TaskRabbit (usługi wszelakie). To nie są pracodawcy, tylko platformy łączące usługodawcę z usługobiorcą. Wystarczy zainstalować aplikację. I zapłacić procent od transakcji.

Uber czy TaskRabbit miały wcielać w życie zasadę elastyczności i samodzielności: jak chcesz, pracujesz, jak nie, robisz sobie wolne, brak stałych godzin, brak szefa, masz pełną kontrolę. Tyle że coś za coś: pełna wolność wiąże się z zerowym poczuciem bezpieczeństwa. Kierowca Ubera czy "królik" z TaskRabbita nie mają ubezpieczenia zdrowotnego, płatnego urlopu ani zwolnienia lekarskiego, nie dostaną emerytury czy zasiłku. I nie ma, że niedziela czy wieczór z rodziną - "mikroprzedsiębiorca" pracujący dla aplikacji nie zna dnia ni godziny, zawsze musi być gotowy. Raz zarobi więcej, a raz mniej, więc ciężko mu cokolwiek zaplanować. A takie długotrwałe poczucie niepewności, przekonuje teoretyk prekariatu Guy Standing, ma poważne konsekwencje społeczne. Prekariuszom grozi nerwica, pasywność i alienacja, a skumulowana frustracja może prowadzić do mniej lub bardziej gwałtownych wybuchów gniewu.

Pracy nie będzie - będą roboty

Automatyzacja jest błogosławieństwem dla producentów i konsumentów, ale dla pracowników okazuje się przekleństwem. Roboty są zwyczajnie lepsze od człowieka w każdej dziedzinie, która wymaga czynności rutynowych, powtarzalnych i przewidywalnych. W niebezpieczeństwie są, jak pisze Robert Ford w "Rise of the Robots: Technology and the Threat of a Jobless Future" ("Powstanie robotów: Technologia i groźba przyszłości bez pracy"), nie tylko tradycyjne miejsca pracy niebieskich kołnierzyków - te w fabrykach już zresztą w większości zostały zautomatyzowane - ale bezpieczne, wydawałoby się, zawody klasy średniej. Usługi już ledwo zipią - sprzedawcę zastępuje samoobsługowy kiosk, listonosza - dron Amazona, kasjera - zautomatyzowana kasa, agenta ubezpieczeniowego - program komputerowy, a pracownika McDonalda - automat do hamburgerów. Taksówkarzy i kierowców autobusów już niedługo wypchną samojezdne auta Google.

Nawet wykształceni specjaliści oraz tzw. zawody kreatywne zaczynają odczuwać na plecach oddech zautomatyzowanej konkurencji. Już istnieją programy potrafiące z powodzeniem komponować muzykę, zaprojektować dom czy napisać artykuł sportowy. W szpitalach pracują roboty diagnostyczne. Algorytmy od lat rządzą Wall Street, wyrzucając z pracy maklerów. Oksfordzcy naukowcy Carl Benedikt Frey i Michael A. Osborne wyliczyli, że w ciągu 20 lat roboty przejmą połowę miejsc pracy.

Oczywiście technologia nieraz przewracała do góry nogami rynek pracy: w XIX wieku maszyny zlikwidowały domową produkcję, a silnik spalinowy odmienił transport i rolnictwo. Zawsze jednak postęp tworzył więcej nowych miejsc pracy, niż likwidował starych. Tyle że dziś dziewięciu na dziesięciu pracowników pracuje w zawodach, które istniały sto lat temu, a od 1993 do 2013 roku jedynie 5 proc. posad pochodziło z sektora high-tech. Instagram nie potrzebuje tylu pracowników co Ford.

Jeśli pozostawimy sprawy własnemu biegowi, możemy się obudzić w świecie rodem z hollywoodzkich dystopii - ostrzegają futurolodzy. Nierówność wzrośnie do takiego poziomu, że świat podzieli się na dwie grupy. Na szczycie będzie maleńka elita najbogatszych - posiadaczy kapitału oraz robotów lub patentów na nie, a także wybitnych specjalistów o unikatowych umiejętnościach - konsumująca luksusowe dobra w swoich strzeżonych przez najemników osiedlach (część regularnych bywalców Davos podobno już przygotowuje się na tę okoliczność, kupując posiadłości w Nowej Zelandii). A na dole wegetujące bez pracy miliardy niepotrzebnych, pozbawione dostępu do porządnej edukacji i opieki zdrowotnej. Kwestią czasu będzie, kiedy się zbuntują.

Pracy nie będzie, i dobrze

W latach 30., na początku Wielkiego Kryzysu, ekonomista John Maynard Keynes prognozował, że dzięki technologii do 2030 roku będziemy pracować tylko 15 godzin w tygodniu, a resztę poświęcać na wypoczynek i rozrywkę. A wcześniej Karol Marks, dziecię ery wiary w postęp, pisał, że ludzka wynalazczość doprowadzi do tego, że jednostka będzie mogła "rano polować, po południu łowić ryby, wieczorem paść bydło, po jedzeniu krytykować".

Dziś też są technooptymiści, którzy uważają, że automatyzacja da każdemu szansę na autonomiczny rozwój. Obecnie praca służy do produkowania towarów, zarabiania i nadawania życiu sensu. Ale gdy produkcję przejmą roboty, a technologia zapewni róg obfitości - w końcu już jest do tego zdolna, trzeba tylko zmienić podział wytwarzanych przez nią dóbr i zysków z nich na bardziej równomierny - poszukamy sensu życia gdzie indziej. W rodzinie. We wspólnocie sąsiedzkiej. W sztuce i nauce. W aktywności społecznej i politycznej. W końcu w starożytnej Grecji obywatel to był ktoś, kto miał wolny czas na zajmowanie się sprawami państwa.

Paul Mason, autor "PostCapitalism: A Guide to Our Future", uważa, że kapitalizm padnie pod ciężarem własnych sprzeczności, od nierówności przez globalne ocieplenie po rosnący dług - ale przede wszystkim właśnie przez postęp w informatyce. Technologia redukuje popyt na pracę i rozmywa granicę między pracą a czasem wolnym, ale też tworzy alternatywną gospodarkę zwaną ekonomią dzielenia się.

Wszelkiego rodzaju kooperatywy, carpooling (wspólne podróżowanie), banki czasu czy waluty w rodzaju bitcoina, austriackiego worgla czy hiszpańskiego eco coraz większej liczbie osób zastępują dobra, usługi i pieniądze dostępne na regularnym rynku.

Entuzjaści liczą, że dzielenie się wygra, bo jest skuteczniejsze od własności, pozwalając efektywniej - a kapitalizm to lubi - wykorzystać sprzęty i dobra obecnie używane tylko okresowo. No i oszczędza ograniczone zasoby.

Pracy nie będzie - będzie zasiłek

A co, jeśli ten skok do technowolności się nie uda? Jak ma się utrzymać bezrobotna większość globalnej populacji? I jak ma przetrwać gospodarka oparta jednak na masowej konsumpcji, kiedy masy nie będą miały za co kupować? Odpowiedź brzmi: dochód podstawowy. Jego adwokatami są zarówno lewicowy socjolog Antonio Negri, jak i ojciec libertarianizmu Friedrich von Hayek.

Stała, niewielka suma wypłacana każdemu obywatelowi niezależnie od jego sytuacji materialnej dziś dałaby prekariuszom mocniejszą pozycję przetargową - nie musieliby brać każdej pracy i za każde pieniądze - a w przyszłości byłaby źródłem utrzymania dla miliardów "średniaków", na których usługi nie będzie popytu.

Jednak dochód podstawowy nie rozwiązuje problemu końca społecznych korzyści z pracy - zauważa Derek Thompson w artykule "A World Without Work" ("Świat bez pracy") w sierpniowym "The Atlantic". Wszak praca, nawet jeśli nie dla każdego jest sensem życia, to na pewno je organizuje. Obowiązek bycia w konkretnym miejscu od 9 do 17 i wykonywania znanych czynności jest jednak produktywną alternatywą dla leżenia na kanapie i oglądania telewizji. No i praca to źródło statusu, zaspokaja potrzebę sprawdzenia się, sukcesu, bywa jego wymiernym wyznacznikiem - wyścig szczurów jest paskudny, ale czy potrafimy funkcjonować bez rywalizacji?

Thompson ma kilka propozycji, jak temu zjawisku choć częściowo zaradzić. Po pierwsze, przepraszając się z państwem i instytucjami. Lekarstwem na bezczynność mogą być na przykład "publiczne miejsca spotkań", czyli rozbudowane domy kultury, w których mieszkańcy mogliby uprawiać wspólnie sport czy rzemiosło. Państwo mogłoby też wspierać powstawanie kooperatyw, w których grupa skrzykuje się i uprawia razem ogródek, robi dżemy czy sprzedaje robione na drutach szaliki. Po drugie, zadowalając się małym. Firma, która zatrudnia 50 pracowników, zamiast zwalniać 10 osób, mogłaby wszystkim obciąć godziny o jedną piątą. To tzw. job sharing, czyli dzielenie pracy. Ludzie zarabialiby mniej, ale za to utrzymywaliby się na rynku.

W ostateczności pozostaje stosowanie się do 10. przykazania szczęśliwego człowieka: praca uszlachetnia, ale lenistwo uszczęśliwia.

icon/Bell Czytaj ten tekst i setki innych dzięki prenumeracie
Wybierz prenumeratę, by czytać to, co Cię ciekawi
Wyborcza.pl to zawsze sprawdzone informacje, szczere wywiady, zaskakujące reportaże i porady ekspertów w sprawach, którymi żyjemy na co dzień. Do tego magazyny o książkach, historii i teksty z mediów europejskich.
Komentarze
Zaloguj się
Chcesz dołączyć do dyskusji? Zostań naszym prenumeratorem
To zostało już opisane w książce "limes inferior" Zajdla.
@filip.amator Dokładnie! Polecam wszystkim, znakomita książka, a autor przewidział wiele z tego, czego obecnie jesteśmy świadkami. Koziołek -- www.przepraszammzacrossposta.blox.pl
już oceniałe(a)ś
5
0
@filip.amator System Zajdla z "limes inferior" jest zbyt prosty do obejścia, aby był rzeczywisty. Etapowy zapis informacji o stanie konta i historii transakcji (najpierw na karcie "kluczu", w pomocniczym rejestrze, a potem dopiero w bazie banku, po fizycznym dokonaniu operacji zakupu) jest naiwny, nawet na standardy zabezpieczeń z początku lat 90-tych. Poza tym, opisany w książce system klas wręcz zachęca ludzi do notorycznego kombinowania, na znacznie większą skalę niż np. obecne przekręty podatkowe. Oprócz tego w rzeczywistości, wykształcenie formalne znacznie łatwiej jest podrobić niż pieniądze (zwłaszcza te wirtualne). W tej książce jest na odwrót, tzn. przestępstwa związane z podnoszeniem swoich formalnych kwalifikacji (które obecnie niczego nie gwarantują bez betonowych układów społecznych) są cięższe, w świetle prawa, od załatwiania sobie "sakiewki bez dna".
już oceniałe(a)ś
6
2
@porozmawiajmy_konstruktywnie Po pierwsze Limes inferior napisany był w latach 79-80, wiec o latach 90tych nie ma mowy. Kartę chipową wynalazła francuska firma Bull w 1977. Zabezpieczenia poprzednich wynalazkow byly smieszne, a i ten musiał dorosnąć, żeby być coś wart. Porozmawiajmy więc konstruktywnie i nie opowiadajmy glupot na tematy na o ktorych nic nie wiemy. Zajdel wstrzelil się z wiedzą dokladnie w moment. Poza tym książka jest satyrą na społeczeństwo poddane totalnej kontroli. Pod przykrywką plaskiej aluzji do komercjalizacji i finansowych mechanizmow swiata zachodniego, Zajdel pokazuje oglupialych przez system ludzi, ktorzy godzą się na chory uklad za parę groszy wiecej miesiecznie. W tym samym czasie prawdziwi "zerowcy" tworzą nierecenzowalną elitę. Po 35 latach bardziej aktualne, niz kiedyś. To jest futurologia na ostro. Wez to chlopie przeczytaj jeszcze raz to moze zrozumiesz geniusz goscia urodzonego w 1938 r. Andrzej Zajdel zmarl w 1985.
już oceniałe(a)ś
4
4
@khain abelsbrother Dobrze wiem i wiedziałem kiedy żył Zajdel. Pomijając już detale związane z kartami chipowymi z lat 80 i 90-tych. Nie wiem czy zauważyłeś, ale tamta odpowiedź była skierowana do @filip.amator'a, który sądzi, że obecne czasy (druga dekada XXI w.) i bliska przyszłość, są już opisane w "Limes inferior". Stąd moja wzmianka o naiwnych zabezpieczeniach kart chipowych ("kluczy") w tej książce, w porównaniu do obecnych. Nie musi to przecież oznaczać, że Zajdel był naiwny. Autor książki, opisując fałszowanie "klucza", chciał przekazać, że każde fizyczne, czy elektroniczne zabezpieczenie można obejść. Jeżeli chodzi o system klas (opisany w książce), to nie uważam, że autor użył "płaskiej aluzji do komercjalizacji i finansowych mechanizmów świata zachodniego". Nie wiem czy czytałeś do końca, bo pod koniec książki główny bohater dowiaduje się jak naprawdę wygląda sposób organizacji jego systemu, w gruncie rzeczy centralnie planowanego globalnie, przez przybyszów z innej planety. Egzekutorami tego systemu są nieskwantyfikowane klasy "nadzerowców", którzy są niewidzialni dla zwykłych mieszkańców miast. W samych miastach władzę reprezentują "zerowcy", którzy często otrzymują swoją klasę w wyniku kombinatorstwa. Zaś cwaniactwo zatomizowanych obywateli, korupcja urzędników i nieudolność uczonych, ma utrzymywać cały system we względnej stabilności statusu quo. Myślę, że Zajdlowi bardziej chodziło o alegorię do jakiejś przyszłej teorii spiskowej, niż o "płaską aluzję do komercjalizacji". Chyba, że uważasz finansowe mechanizmy świata zachodniego za centralny plan ukrytych dyktatorów, żydów, kosmitów, lub masonów. O subiektywnym sposobie postrzegania sytuacji globalnej nie dyskutuje się raczej konstruktywnie, dlatego nie będę tego rozwijał.
już oceniałe(a)ś
4
1
@khain abelsbrother "Zajdel pokazuje oglupialych przez system ludzi, ktorzy godzą się na chory uklad za parę groszy wiecej miesiecznie" Nie zupełnie jest tak jak napisałeś. Nawet w książce, nie każdy próbuje "podliftować" swoją klasę, która daje parę groszy więcej. Wielu widzi bezsens systemu (a nawet domyśla się prawdy), pomimo stosowanych "ogłupiaczy" w piwie i innych produktach. Stąd np. zapotrzebowanie na "downerów". Misja ogłupiania w "limes inferior" jest zupełnie inna niż w obecnym systemie. W książce, kosmici wymuszają wewnętrzne ogłupianie populacji planety w celu zwrócenia ich uwagi na sprawy typowo przyziemne, zwłaszcza materialnego bytu. Taka cywilizacja po prostu nie rozwinie się do odpowiednio wysokiego poziomu i nie będzie potencjalnym zagrożeniem w przypadku ekspansji na inne planety (m.in. na tą, z której pochodzą przybysze kontrolujący sytuację w galaktyce, lub w większej strukturze kosmosu). Natomiast ogłupianie w dzisiejszym świecie ma za zadanie utrzymać status quo "wolnego" rynku, w taki sposób aby masy nie mogły zorganizować konkretnej rewolucji, która mogłaby obalić wygodny dla wielu kapitalistów system monetarno-fiskalny (pomimo, że jest przestarzały w stosunku do poziomu technologii i nauki). "Upychanie na stanowiskach pracy ludzi z miernymi zdolnościami byłoby absurdem. O wiele prościej i taniej zapewnić im byt bez zatrudnienia, niż tworzyć fikcyjne stanowiska pracy!" ('Limes Inferior', J.A. Zajdel, 1979-1980)
już oceniałe(a)ś
4
1
Praca jako cel sam w sobie, bez żadnej ideologii, do niczego nie prowadzi (co najwyżej skutkuje permanentnym pracoholizmem). Konsumpcja to nie jest ani ideologia, ani wyższa wartość. Życie na pokaz jest jak masowo reklamowany produkt - puste w środku, z ładnym opakowaniem, sztuczne i zakłamane, nastawione na wzbogacenie się tego kto je promuje (kosztem otoczenia). Każdy kto zmusza kogokolwiek do harówki (np. poprzez szantaż, lub presję psychologiczną), w obecnym systemie ekonomiczno-społecznym, jest współczesną mutacją faszysty-inkwizytora. "Dawniej, sto lat temu, ludzie bali się maszyn, myśleli, że one odbierają im pracę i chleb. Ale winne były nie maszyny, lecz złe ustroje społeczne." ("Astronauci" - Stanisław Lem, 1950 r.)
już oceniałe(a)ś
28
3
Jest nas i tak za dużo na Ziemi, a nikt nie mówi o zmniejszeniu tempa wzrostu populacji, z wyjątkiem tych, którzy „zabraniają” antykonepcji.
już oceniałe(a)ś
15
4
może po prostu nic nie będzie, ludzie przestaną się rozmnażać
już oceniałe(a)ś
12
3
"Lekarstwem na bezczynność mogą być na przykład "publiczne miejsca spotkań", czyli rozbudowane domy kultury, w których mieszkańcy mogliby uprawiać wspólnie sport czy rzemiosło. Państwo mogłoby też wspierać powstawanie kooperatyw, w których grupa skrzykuje się i uprawia razem ogródek, robi dżemy czy sprzedaje robione na drutach szaliki." Ha, ha, ha! Chi, chi, chi! To już było, szanowna Autorko!
już oceniałe(a)ś
10
3
A mi artykul się podoba
już oceniałe(a)ś
12
5
nie bardzo rozumiem, czemu musimy żyć jako pracownicy? przez większość czasu ludzie byli przedsiębiorcami (rolnikami, rzemieślnikami, kupcami, restauratorami, murarzami, etc.), byli samodzielni, czemu dziś nie można założyć własnej firmy? to chyba lepsze niż praca w macdonaldzie przy gorącej śmierdzącej margarynie?
@c'est_moi "Wrażliwi społecznie" tzw. "politycy" dbają o to, żeby ludzie nie byli zbyt samodzielni - dzięki temu mają się kim "opiekować" za jego własne pieniądze. Jest to też baardzo na rękę wielkim korporacjom - ww. "politycy" uzgadniają wszystko z lobbystami przy golfie czy innych ośmiorniczkach.
już oceniałe(a)ś
3
0
Matrix(jedynka) dość dobrze pokazuje co będzie. Już teraz niektórzy tylko "graja w gry" bo tak naprawdę są niepotrzebni.
już oceniałe(a)ś
5
1