Prognozowanie jest trudne, zwłaszcza gdy dotyczy przyszłości - mówił sławny fizyk Niels Bohr. Ciekawe, co odpowiedziałby, gdyby zapytać go o pewną konkretną dziedzinę - przyszłość pracy. "Niemożliwe"?
Bo choć ekonomiści, socjologowie, przedsiębiorcy i wszelkiej maści futurolodzy zgadzają się, że czeka nas rewolucja, to nie mogą się zgodzić, jaka ona będzie. I jak bardzo mamy się bać.
Milenialsi, czyli pokolenie urodzone w latach 1980-2000, są inni niż poprzednie generacje. To dzieci internetu i reklamy, narcyzy przekonane, że świat do nich należy, skupione na samorealizacji oraz dobraniu właściwego filtra do selfie. Ich oczekiwania wobec miejsca pracy, było nie było, drugiego domu, też są inne niż rodziców i starszego rodzeństwa. Milenials uważa, że praca ma umożliwiać zdrową równowagę między życiem zawodowym i prywatnym, a jednocześnie być elastyczna - gdy maila w telefonie mogę odebrać zawsze i wszędzie, po co trzymać się sztywnych godzin? Ma być kreatywna, rozwijać, stanowić powód do dumy i źródło identyfikacji. I płaska - mówimy sobie z szefem po imieniu i wpadamy do niego z pomysłami. Open space, najlepiej taki z kolorowymi kanapami i piłkarzykami.
Jako że za dziesięć lat milenialsi będą stanowili 75 procent siły roboczej, co bardziej optymistyczni teoretycy pracy uważają, że korporacje będą się musiały do nich dostosować.
A reszta milenialsów będzie dalej podawać burgery, dzwonić w call center, myć podłogi i pakować paczki w Amazonie - w miejscach, gdzie hasło kreatywność wita się wzruszeniem ramion, a elastyczność oznacza pracę w godzinach dogodnych dla pracodawcy. O ile nie zastąpią ich maszyny.
Umowy śmieciowe, niepewność zatrudnienia i zanik poczucia bezpieczeństwa to rzeczywistość wielu pracowników już dziś. Jednak prawdziwa rewolucja ma się dopiero zaczynać, a jej awangarda to firmy takie jak Uber (przewóz pasażerów), Homejoy (usługi sprzątaczek) czy TaskRabbit (usługi wszelakie). To nie są pracodawcy, tylko platformy łączące usługodawcę z usługobiorcą. Wystarczy zainstalować aplikację. I zapłacić procent od transakcji.
Uber czy TaskRabbit miały wcielać w życie zasadę elastyczności i samodzielności: jak chcesz, pracujesz, jak nie, robisz sobie wolne, brak stałych godzin, brak szefa, masz pełną kontrolę. Tyle że coś za coś: pełna wolność wiąże się z zerowym poczuciem bezpieczeństwa. Kierowca Ubera czy "królik" z TaskRabbita nie mają ubezpieczenia zdrowotnego, płatnego urlopu ani zwolnienia lekarskiego, nie dostaną emerytury czy zasiłku. I nie ma, że niedziela czy wieczór z rodziną - "mikroprzedsiębiorca" pracujący dla aplikacji nie zna dnia ni godziny, zawsze musi być gotowy. Raz zarobi więcej, a raz mniej, więc ciężko mu cokolwiek zaplanować. A takie długotrwałe poczucie niepewności, przekonuje teoretyk prekariatu Guy Standing, ma poważne konsekwencje społeczne. Prekariuszom grozi nerwica, pasywność i alienacja, a skumulowana frustracja może prowadzić do mniej lub bardziej gwałtownych wybuchów gniewu.
Automatyzacja jest błogosławieństwem dla producentów i konsumentów, ale dla pracowników okazuje się przekleństwem. Roboty są zwyczajnie lepsze od człowieka w każdej dziedzinie, która wymaga czynności rutynowych, powtarzalnych i przewidywalnych. W niebezpieczeństwie są, jak pisze Robert Ford w "Rise of the Robots: Technology and the Threat of a Jobless Future" ("Powstanie robotów: Technologia i groźba przyszłości bez pracy"), nie tylko tradycyjne miejsca pracy niebieskich kołnierzyków - te w fabrykach już zresztą w większości zostały zautomatyzowane - ale bezpieczne, wydawałoby się, zawody klasy średniej. Usługi już ledwo zipią - sprzedawcę zastępuje samoobsługowy kiosk, listonosza - dron Amazona, kasjera - zautomatyzowana kasa, agenta ubezpieczeniowego - program komputerowy, a pracownika McDonalda - automat do hamburgerów. Taksówkarzy i kierowców autobusów już niedługo wypchną samojezdne auta Google.
Nawet wykształceni specjaliści oraz tzw. zawody kreatywne zaczynają odczuwać na plecach oddech zautomatyzowanej konkurencji. Już istnieją programy potrafiące z powodzeniem komponować muzykę, zaprojektować dom czy napisać artykuł sportowy. W szpitalach pracują roboty diagnostyczne. Algorytmy od lat rządzą Wall Street, wyrzucając z pracy maklerów. Oksfordzcy naukowcy Carl Benedikt Frey i Michael A. Osborne wyliczyli, że w ciągu 20 lat roboty przejmą połowę miejsc pracy.
Oczywiście technologia nieraz przewracała do góry nogami rynek pracy: w XIX wieku maszyny zlikwidowały domową produkcję, a silnik spalinowy odmienił transport i rolnictwo. Zawsze jednak postęp tworzył więcej nowych miejsc pracy, niż likwidował starych. Tyle że dziś dziewięciu na dziesięciu pracowników pracuje w zawodach, które istniały sto lat temu, a od 1993 do 2013 roku jedynie 5 proc. posad pochodziło z sektora high-tech. Instagram nie potrzebuje tylu pracowników co Ford.
Jeśli pozostawimy sprawy własnemu biegowi, możemy się obudzić w świecie rodem z hollywoodzkich dystopii - ostrzegają futurolodzy. Nierówność wzrośnie do takiego poziomu, że świat podzieli się na dwie grupy. Na szczycie będzie maleńka elita najbogatszych - posiadaczy kapitału oraz robotów lub patentów na nie, a także wybitnych specjalistów o unikatowych umiejętnościach - konsumująca luksusowe dobra w swoich strzeżonych przez najemników osiedlach (część regularnych bywalców Davos podobno już przygotowuje się na tę okoliczność, kupując posiadłości w Nowej Zelandii). A na dole wegetujące bez pracy miliardy niepotrzebnych, pozbawione dostępu do porządnej edukacji i opieki zdrowotnej. Kwestią czasu będzie, kiedy się zbuntują.
W latach 30., na początku Wielkiego Kryzysu, ekonomista John Maynard Keynes prognozował, że dzięki technologii do 2030 roku będziemy pracować tylko 15 godzin w tygodniu, a resztę poświęcać na wypoczynek i rozrywkę. A wcześniej Karol Marks, dziecię ery wiary w postęp, pisał, że ludzka wynalazczość doprowadzi do tego, że jednostka będzie mogła "rano polować, po południu łowić ryby, wieczorem paść bydło, po jedzeniu krytykować".
Dziś też są technooptymiści, którzy uważają, że automatyzacja da każdemu szansę na autonomiczny rozwój. Obecnie praca służy do produkowania towarów, zarabiania i nadawania życiu sensu. Ale gdy produkcję przejmą roboty, a technologia zapewni róg obfitości - w końcu już jest do tego zdolna, trzeba tylko zmienić podział wytwarzanych przez nią dóbr i zysków z nich na bardziej równomierny - poszukamy sensu życia gdzie indziej. W rodzinie. We wspólnocie sąsiedzkiej. W sztuce i nauce. W aktywności społecznej i politycznej. W końcu w starożytnej Grecji obywatel to był ktoś, kto miał wolny czas na zajmowanie się sprawami państwa.
Paul Mason, autor "PostCapitalism: A Guide to Our Future", uważa, że kapitalizm padnie pod ciężarem własnych sprzeczności, od nierówności przez globalne ocieplenie po rosnący dług - ale przede wszystkim właśnie przez postęp w informatyce. Technologia redukuje popyt na pracę i rozmywa granicę między pracą a czasem wolnym, ale też tworzy alternatywną gospodarkę zwaną ekonomią dzielenia się.
Wszelkiego rodzaju kooperatywy, carpooling (wspólne podróżowanie), banki czasu czy waluty w rodzaju bitcoina, austriackiego worgla czy hiszpańskiego eco coraz większej liczbie osób zastępują dobra, usługi i pieniądze dostępne na regularnym rynku.
Entuzjaści liczą, że dzielenie się wygra, bo jest skuteczniejsze od własności, pozwalając efektywniej - a kapitalizm to lubi - wykorzystać sprzęty i dobra obecnie używane tylko okresowo. No i oszczędza ograniczone zasoby.
A co, jeśli ten skok do technowolności się nie uda? Jak ma się utrzymać bezrobotna większość globalnej populacji? I jak ma przetrwać gospodarka oparta jednak na masowej konsumpcji, kiedy masy nie będą miały za co kupować? Odpowiedź brzmi: dochód podstawowy. Jego adwokatami są zarówno lewicowy socjolog Antonio Negri, jak i ojciec libertarianizmu Friedrich von Hayek.
Stała, niewielka suma wypłacana każdemu obywatelowi niezależnie od jego sytuacji materialnej dziś dałaby prekariuszom mocniejszą pozycję przetargową - nie musieliby brać każdej pracy i za każde pieniądze - a w przyszłości byłaby źródłem utrzymania dla miliardów "średniaków", na których usługi nie będzie popytu.
Jednak dochód podstawowy nie rozwiązuje problemu końca społecznych korzyści z pracy - zauważa Derek Thompson w artykule "A World Without Work" ("Świat bez pracy") w sierpniowym "The Atlantic". Wszak praca, nawet jeśli nie dla każdego jest sensem życia, to na pewno je organizuje. Obowiązek bycia w konkretnym miejscu od 9 do 17 i wykonywania znanych czynności jest jednak produktywną alternatywą dla leżenia na kanapie i oglądania telewizji. No i praca to źródło statusu, zaspokaja potrzebę sprawdzenia się, sukcesu, bywa jego wymiernym wyznacznikiem - wyścig szczurów jest paskudny, ale czy potrafimy funkcjonować bez rywalizacji?
Thompson ma kilka propozycji, jak temu zjawisku choć częściowo zaradzić. Po pierwsze, przepraszając się z państwem i instytucjami. Lekarstwem na bezczynność mogą być na przykład "publiczne miejsca spotkań", czyli rozbudowane domy kultury, w których mieszkańcy mogliby uprawiać wspólnie sport czy rzemiosło. Państwo mogłoby też wspierać powstawanie kooperatyw, w których grupa skrzykuje się i uprawia razem ogródek, robi dżemy czy sprzedaje robione na drutach szaliki. Po drugie, zadowalając się małym. Firma, która zatrudnia 50 pracowników, zamiast zwalniać 10 osób, mogłaby wszystkim obciąć godziny o jedną piątą. To tzw. job sharing, czyli dzielenie pracy. Ludzie zarabialiby mniej, ale za to utrzymywaliby się na rynku.
W ostateczności pozostaje stosowanie się do 10. przykazania szczęśliwego człowieka: praca uszlachetnia, ale lenistwo uszczęśliwia.
Wszystkie komentarze