Z JACKIEM DUKAJEM* ROZMAWIA WOJCIECH ORLIŃSKI
Opisujesz „jutro” od jakichś dwudziestu lat. Część twoich przepowiedni nadeszła, na przykład już żyjemy w społeczeństwie powszechnej inwigilacji, co ma wpływ na nową obyczajowość – polski miłośnik fantastyki, gdy o tym czyta, woła: „Czarne oceany”! Z której przepowiedni jesteś najbardziej dumny? A może jakiejś się wstydzisz?
– Ale to nie są przepowiednie! W formule fikcji literackiej to zawsze są modele, zazwyczaj postawione na pewnych dodatkowych założeniach. Czyli nie mówię: „Tak będzie”, ale: „Jak pociągnąć logicznie ten i ten trend, to wychodzą takie a takie konsekwencje”. Więc rzecz w doborze owych trendów. Bo nie da się opisywać wszystkiego, nie da się budować modeli równie bogatych co rzeczywistość. Gdy mapa równa się terytorium, nie jest mapą.
Fikcja ma specyficzną właściwość kompresowania realu. W fikcji literackiej kłamstwa potrafią być prawdziwsze od prawdy. W Polsce, twierdzy reportażu i pierwszoosobowej prawdy poezji, trudno nam przekroczyć ten Rubikon.
W teorii informacji złożoność mierzy się zdolnością do kompresji przekazu. Czystego chaosu nie da się skompresować: żeby zapisać losowy ciąg liczb, trzeba po prostu powtórzyć ten sam ciąg. Ale im więcej regularności w informacji, tym bardziej można ją zastąpić zapisem samych reguł. Tylko trzeba umieć je wychwycić z nagiego realu.
To jest właśnie owo intuicyjne „pattern recognition”, którego autorzy literatury w odróżnieniu od analityków biznesowych czy naukowców nie muszą umieć uzasadnić. Tym się wyróżnia sztuka: nie musisz wiedzieć, skąd, jak, dlaczego coś wiesz. Nie ma procedury, nie ma metody. Jest tylko wzorzec, którego zgodność z realem została potwierdzona ex post.
Ale nawet gdyby potwierdzona nie została, to nie znaczy, że – kłamiąc – nie wyświetlał on prawdy. Bo bieg zdarzeń w rzeczywistości zbacza na różne meandry niskiego prawdopodobieństwa; ktoś przecież trafia te miliony w totolotku i zdarza się wyrzucić dziesięć razy z rzędu orła. A taka fikcja-wzorzec wyświetla to, co esencjonalne, co powinno się zdarzyć. Nie da się więc tu mówić o przepowiedniach. „Tym gorzej dla faktów” – bo fakty zawsze są w jakimś stopniu przypadkowe. Parę zbiegów okoliczności w drugą stronę i Polska nie odzyskałaby niepodległości. Parę głosów na inną stronę i Al Gore zostałby prezydentem.
A fikcja potrafi mieć ciężar metafizycznej konieczności. Dlaczego ciarki po plecach przechodzą przy „Biesach” Dostojewskiego? Bo w tych fikcyjnych postaciach skompresował on prawdę nadchodzącego XX wieku do gęstości gwiazdy neutronowej.
Można zaproponować taką gradację fikcji: im większy zakres kondensacji – nie tylko ludzie, ale też miejsca, nie tylko miejsca, ale też epoki historyczne, nie tylko epoki, ale sama podstawa rzeczywistości, jak prawa fizyki – tym większa może być jej moc odsłaniania prawdy. Oczywiście zarazem tym bezczelniej jest ona fikcją, przeciwieństwem reportażu i autobiografii, więc w naszych systemach prestiżu spada gdzieś między komiks i reklamę chipsów.
„Czarne oceany” są ciekawym przykładem, bo pomijając koszmarną nieporadność języka i fabuły...
Protestuję!
– …stanowią miks trendów rozwijanych z żelazną logiką z dostępnych już wtedy danych (jak zmiany demograficzne, ekonomia oderwana od fundamentów, AI czy big data) z fenomenami wziętymi kompletnie „z głowy, czyli z niczego”, jak myślnia. Zarazem ta myślnia okazuje się nie przypadkowym wymysłem, lecz jakoś wzmacnia, wyostrza, konkretyzuje sporo owych procesów ekstrapolowanych z realu. I nie potrafię uzasadnić, „dlaczego myślnia”. Widzę tylko, że stanowi ona część wzorca, który jednak okazał się odkrywać ukrytą pod powierzchnią rzeczywistości prawdę (kłamiąc).
Część tych trendów pociągniętych w „Czarnych oceanach” nie została jeszcze zresztą dogoniona przez rzeczywistość, np. NETi, etykieta prawna dla bogaczy żyjących pod dobrowolną inwigilacją 24/7, dopiero się rozwija, między innymi w odpowiedzi na #MeToo i „cancel culture”. Widać już tę ścieżkę nowego purytanizmu – Mike Pence, który nigdy prywatnie nie rozmawia z kobietą niebędącą jego żoną – połączonego z totalnym permisywizmem Tindera i porno. Jedyny bezpieczny seks to seks sprofesjonalizowany, seks ściśnięty logosem. Chyba że jesteś nikim, nic nie posiadasz i nie aspirujesz do żadnej kariery.
Następny krok to sakralizacja porno – przeżywanie miłości „poprzez” profesjonalistów, którzy dla nas, za nas uprawiają niebezpieczną intymność – oraz futurologia etyki. Nie wystarczy bowiem postępować zgodnie ze współczesnymi normami. Jeśli chcesz robić karierę także za pięć, dziesięć, dwadzieścia lat, musisz już teraz żyć w sposób, który obroni się przed normami, jakie będą obowiązywać za te pięć, dziesięć, dwadzieścia lat. A jakie będą to normy? No właśnie nie da się przepowiedzieć – można tylko modelować.
I w prozie, i w eseistyce zdajesz się wyrażać niewiarę w moc sprawczą państwa. Nie może uratować czytelnictwa – „myślunku pisma”, nie może odejść od rynkowych schematów, bo nawet jak spróbuje, rynki wymierzą mu karę i przywrócą na poprzedni tor, jak w „Czarnych oceanach”, a w ogóle to państwa realne można zastąpić wirtualnymi symulacjami – kłania się „Linia oporu”. Nigdy tej tezy, że państwo nic nie może, nie wyraziłeś jednak wprost. Czy ja ją sobie uroiłem, czy naprawdę w głębi duszy jesteś trochę anarchistą, a w każdym razie antyetatystą?
– Więcej: wyrażam niewiarę w moc sprawczą państwa i człowieka w ogóle; i nie tylko w moc sprawczą, ale także w samą podmiotowość.
Istnieje wyjątek: ten poziom bytu państwowego, przez który przemawia nie wola ludzi stanowiących jego części składowe czy jakoś wpływających na jego kształt, lecz sama struktura państwa, jego cechy emergentne. To tu przesuwa się podmiotowość i sprawczość, podobnie jak sprawczość wielkich korporacji czy trendów w social mediach.
Najbardziej wprost wyraża to projekt Unii Europejskiej i dlatego nastąpił jej nieunikniony clash z demokracją. Nie można zarazem głosić podmiotowości demosu i rezerwować sprawczości dla czystych procedur uosabianych przez merytokratów legitymizowanych geopolitycznym rachunkiem sił. Osiągamy tu poziom hipokryzji trudny do strawienia nawet dla celebrytów rytualnie zachęcających do chodzenia na wybory.
Jestem w tej diagnozie znacznie bardziej pesymistyczny niż wszyscy ci demokraci populiści od prawa, jak Orbán czy Kaczyński, do lewa, jak Warufakis z DiEM25, którzy uważają, że możemy, my, ludzie, przesuwać tu sobie jak potencjometrem: było za mało demokracji, to dodajmy jej trochę więcej i naprawimy Unię. Równie dobrze moglibyśmy próbować przesuwać potencjometr postępu technologicznego: ot, cofnijmy się przed internet, bo tak lepiej dla demokracji. Nie da się. Częścią projektu oświeceniowego jest także jak najbardziej słuszne rozpoznanie odpodmiotowiających człowieka skutków kumulacji wiedzy.
Zobacz: ci sami publicyści i politycy równocześnie dyskutują dobrze już rozpoznane sposoby mobilizacji ludzi do głosowania: pobudzenie emocjonalne, wyłączenie dystansu, logiki, myślenia przyczynowo-skutkowego, polaryzacja, stereotypizacja. Wszystkie te mechanizmy odkryte i opisane w ostatnich dekadach przez psychologię podejmowania decyzji; im lepiej się umiemy nimi posługiwać i im powszechniej je stosujemy, tym więcej osób zostaje „popchniętych” do pójścia na wybory. I ci sami zawodowcy polityki równocześnie chcą jak najwyższej frekwencji dla osiągnięcia jak najwyższej jakości demokracji! Że nikomu się to nie wyświetla jako rażąca sprzeczność, dowodzi tylko, jak bardzo pozalogosowy, pozapiśmienny jest już świat polityki i mediów.
A ta wiedza o mechanizmach wpływu na człowieka, który teoretycznie ma być podmiotem, nie zostanie wtem cofnięta, nie zostanie wymazana. Tylko się powiększa i wyostrza. Najprościej, popkulturowo opowiadamy sobie tę sytuację tak: siedzą tam za kulisami jakieś tajne gremia, elity Davos czy BIS w Bazylei, i to ci macherzy wykorzystują ową wiedzę, żeby manipulować społeczeństwami i państwami. Ale ja tu widzę odpodmiotowienie także tych elit: to sama skumulowana i procesująca się poza człowiekiem wiedza, sam logos, wykorzystuje także ich. Pole wolności wyboru i działania najbardziej nawet sprawczych ludzi i gremiów jest wąskie i z każdym postępem wiedzy coraz węższe.
Nie zgadzam się z metaforą postępu jako skalarnego parametru, który się dostraja potencjometrem. Widzę postęp raczej jako jakąś macierz opisującą wielowymiarową dynamikę. Kiedy postęp dokonywał się głównie za sprawą państwa, polecieliśmy na Księżyc, wynaleźliśmy mikroprocesor, internet i antybiotyki. W latach 90. państwo abdykowało, więc postęp zaczął polegać na wynajdywaniu nowych metod na wyświetlanie reklam i wciskanie ludziom kredytów. Ale to się znowu może zmienić.
– Toż właśnie to twierdzę: nie da się cofnąć postępu jak za przesunięciem potencjometru, to tak nie działa.
Jakie jest „prawdziwe tempo postępu technologicznego” i rola w nim państwa, to inna kwestia. Znacznie ciekawsze niż zrzucenie wszystkiego na abdykację państwa wydają mi się tu argumenty Petera Thiela i Roberta J. Gordona.
Gordon zestawił postęp następujący po II wojnie światowej z tym stanowiącym rezultat technologii, jak silnik spalinowy czy elektryczność, a upowszechnionych w poprzednim półwieczu, i z zimnych ekonometrii i tabelek wychodzi mu, że żyjemy obecnie w jakiejś podróbce, cieniu, marnym teatrze postępu. W szczególności przełożenie tego naszego „postępu” na wyniki gospodarcze okazuje się mizerne. Gordon wnioskuje – i tu już wykonuje skok intuicyjny – że tamte odkrycia naukowe stanowiły jednorazowy pakiet rewolucyjny w dziejach cywilizacji i nic takiego nie może się powtórzyć, bo po prostu nie ma już czegoś podobnego do odkrycia. Innymi słowy, samo naukowe poznawanie rzeczywistości ma ograniczony potencjał. A rezultatem tego coraz lepszego poznania były technologie, które pozwalają zwiększać wydajność i zmniejszać koszty, napędzając wzrost gospodarczy.
Thiel zaś wskazuje na kulturowe motywacje postępu technologicznego. I ta kultura tak samo wpływa na sektor prywatny jak na państwowy. Nie ma czegoś takiego jak uniwersalne, bezprzymiotnikowe „państwo”. Państwo chińskie inaczej inwestuje w naukę i technologię niż państwo USA, a od nich jeszcze inaczej zachowuje się UE.
I zmienia się kultura inwestowania w czasie. Dla większości badań podstawowych wymagana jest cierpliwość i myślenie niepodatne na chwilowe trendy – o nie coraz trudniej zarówno w sektorze prywatnym, poddanym presji raportów kwartalnych i wzrostu cen akcji, jak i państwowym – poddanym w demokracji cztero- czy nawet dwuletnim cyklom wyborczym. Tu i tam dominuje model „postępu drobnymi krokami”: przez podkręcanie osiągów istniejących technologii i próbowanie małych zmian. To bezpieczniejsze z biurokratycznego i prawnego punktu widzenia, natomiast czas i koszty wymagane dla takiego postępu rosną wykładniczo. Stąd „czołganie się” postępu, maskowane agresywnymi kampaniami reklamowymi entej wersji iPhone’a, w której mamy jeden ficzer więcej plus bardziej modny design. Thiel datuje tę ogólną przemianę kulturową na początek lat 70.
Interesująca jest też teza o odwrotnej korelacji postępu technologicznego i globalizacji. Globalizacja przenosi, kopiuje, wypłaszcza; jest ekstensywna, szuka linii najmniejszego oporu, wyrównuje poziomy. Postęp technologiczny wymaga lokalnej presji na ryzyko w rozwiniętym świecie: tym, którzy znajdują się już na szczycie, nie da się poprawić sytuacji przez kopiowanie czegoś z dołu, to tylko obniży ich pozycję; muszą sami się wyciągnąć za włosy jeszcze wyżej. To procesy intensywne i różnicujące.
Globalizacja zabija postęp w większości dziedzin związanych z pracą w materii, bo racjonalniej wtedy rozsmarować produkcję po świecie, optymalizując koszta i zagarniając lokalne rynki, aniżeli inwestować w innowacje na mniejszym rynku. Natomiast technologie niematerialne, czyli cyfrowe, korelują z globalizacją dodatnio, bo skalują się od razu na cały świat i gdy one zwiększają globalizację, sama globalizacja zarazem zwiększa ich zasięg i profity z nich.
Bardzo pomaga wykonanie ćwiczenia myślowego: wytnij z ostatniego półwiecza to, co wyrosłe na komputerach i informatyce, i wtedy spróbuj dostrzec postęp. Zostaliśmy tak głęboko uwarunkowani przez mitologię Silicon Valley, że „technologia” równa się dla nas „cyfryzacja”.
Oczywiście można podjąć tę dyskusję z poziomu wyżej, mianowicie poszerzając kryterium postępu o mierniki czysto społeczne, jak prawa człowieka, długość i jakość życia, procent scholaryzacji czy próg ubóstwa.
Jako recenzent oskarżyłem cię kiedyś, że nawet gdy piszesz opowiadanie, obmyślasz je jako powieść. Masz genialne pomysły, z których amerykański pisarz walnąłby dziesięciotomową sagę. Jak to jest, czy ty masz większy obraz tego świata i mógłbyś z tego zrobić powieść przy sprzyjających wiatrach? Czy jednak tak samo jak my nie wiesz nic o universum, dajmy na to, „Ziemi Chrystusa”, ponad to, co napisałeś?
– Czy takie kontynuacje dodałyby jakąś wartość do pierwotnego tekstu, czy tylko mieliłyby fabułę w pustym przebiegu? Odruch czytelnika jest taki: chcę dłużej żyć w tym świecie. Mój odruch jest taki: świat został dany, żyje własnym życiem, pora iść dalej.
Czy najlepszym sposobem zaspokojenia tego pragnienia ciągłego przeżywania ulubionej fikcji nie jest właśnie jej rozwijanie w większych projektach multimedialnych? Czy to, czego taki czytelnik pragnie, jest nadal doświadczeniem istotowo czytelniczym – obcowaniem z językiem, wędrówką za ideami, wchodzeniem w obce pejzaże ducha – czy po prostu życiem w wyobraźni z danymi bohaterami, w danym świecie?
Wiesz, ja sobie pisałem parę lat temu sequel „Innych pieśni” – „Atanatoi” – i nawet miałem z tego frajdę; aż zorientowałem się, że właśnie dlatego lubię doń wracać, że nikt nie musi tego czytać, nie muszę tego kończyć, nie muszę wyjaśniać.
Coraz trudniej zaprzeczyć autoteliczności tradycyjnego pisarstwa.
A jak ci idą plany podboju świata? Wiemy już o adaptacji „Starości aksolotla” na Netflixie jako „Into the Night”. Podobno na jednym serialu się nie skończy?
– Nauczyłem się, że w tej branży publicznie można mówić tylko o tym, co już dokonane. „Into the Night” zostało ogłoszone dopiero miesiąc po rozpoczęciu zdjęć, pięć lat po rozpoczęciu prac nad projektem. Tak wielka jest liczba zmiennych poza twoją kontrolą, w tak dużym stopniu produkcja zależy od przypadków i tzw. okoliczności obiektywnych, że ogłaszanie czegokolwiek przed faktem tylko prowokuje złośliwych bogów, żeby przywalili ci w łeb cegłówką z czystego nieba.
W „Starości aksolotla” opisujesz technologię „mapowania” świadomości, żeby można było „być sobą” w świecie gry wideo albo w urządzeniu mechanicznym, i ta technologia jest częstym motywem twojej prozy. Czy spodziewasz się jej dożyć – a jeśli tak, to czy skorzystasz? U mnie to oczywiście 2 x nie...
– Spodziewam się dożyć czegoś, co będzie reklamowane jako taka technika. Przecież już Neuralink Elona Muska pokrywa się częściowo z inSoulem ze „Starości aksolotla”.
Natomiast faktyczne kopiowanie świadomości – no, to jest kaliber pytania o istnienie Boga. Jedno z odwiecznych a nierozstrzygalnych pytań filozoficznych. Powiedzmy, że mam swoją kopię cyfrową, ona robi i mówi dokładnie to, co ja bym zrobił i powiedział – ale skąd mam wiedzieć, że tam w jej środku zachodzi cokolwiek podobnego do moich procesów świadomości?
Takie kwestie rozstrzygane są kulturowo – nie przez logiczną analizę i konkretną odpowiedź, ale przez przyzwyczajenie, uczynienie normą, włączenie w system „niewypowiadalnych oczywistości”. Nikt ci nie wykładał logicznych powodów, dla których masz przyjmować, że inni ludzie, nie tylko ty, mają świadomość. A przecież tak samo jest to niedowodliwe. Lecz urodziłeś się w takiej kulturze, wsączała ona w ciebie to założenie od niemowlęctwa, jeszcze od przedsłownych zachowań, więc samo pytanie wydaje ci się absurdalne.
Analogiczny proces dotyczący tożsamości „cyfrowego mnie” zaczynam dostrzegać w globalnej kulturze. Obserwujmy trendy idące z Hollywood i Silicon Valley. Śledźmy dyskusje dookoła takich fenomenów jak deepfakes czy relacje ludzi z AI.
Wydaje się, że Anglosasom łatwiej zaakceptować podobną redefinicję „ja”. Dopiero co przeczytałem nowego Neala Stephensona, „Fall”, tam cała historia dotyczy przejścia z życia w materii do wirtualnego bytowania cyfrowych kopii i takimi pytaniami u Stephensona nikt nie zaprząta sobie głowy; po prostu: ciągłość świadomości w cyfrze jest już tak oczywista.
To na koniec inne pytanie wielkiego kalibru: gdy myślisz o przyszłości, więcej w tobie nadziei czy obawy? Gdy myślisz o perspektywie 2030, 2040 czy 2050, więcej radości, że zobaczysz coś wspaniałego – kurzweilowską osobliwość, ekonomię drexlerowską, erę transhumanizmu – czy raczej myślisz o tym jak pan Havránek o zakończeniu budowy komunizmu?
– Czy technologiczna osobliwość byłaby dla ludzi czymś wspaniałym? To mocno ryzykowna teza.
Z wyjątkiem szeroko rozumianego transhumanizmu – bo ten proces moim zdaniem zaczął się, gdy Homo sapiens nauczył się doskonalić narzędzia zmieniające jego środowisko życiowe, reszta to już tylko kwestia skali i tempa – wszystkie owe technologiczne utopie i dystopie mam za kierunkowskazy, które wcale nie muszą prowadzić do realnych przyszłości. Ważne jest natomiast, gdzie trafimy po drodze, skoro wyruszyliśmy w takim akurat kierunku.
Jest wyjątek: medycyna i biotechnologia, zwłaszcza skupione na przedłużaniu życia człowieka. One zmieniają sam horyzont tego, co „realne”, czego „możemy dożyć”. I co najważniejsze, są skuteczne w owym modelu postępu przez kumulację małych zmian. Jak mawia Kurzweil: nie muszę być nieśmiertelny, wystarczy, że będę żył wystarczająco długo, by nigdy nie umrzeć.
I to przecieka do kultury, do lifestyle’u. Coraz więcej ludzi traktuje swoje ciała jak maszyny do nieustannego hakowania i tuningu – zarówno chemią, jak i zmienianymi przyzwyczajeniami życiowymi; i to już od młodości, kiedy my nawet nie myśleliśmy o możliwości zestarzenia się. Teraz już nawet nastolatki optymalizują diety, kosmetyki i treningi pod dłuższe, zdrowsze, pełniejsze życie. Zobacz, jak to działa: będę żył trochę dłużej, więc doczekam lepszych technologii przedłużania życia, więc będę żył jeszcze trochę dłużej, więc doczekam kolejnych technologii... Taka jest istota metody Kurzweila.
Jak w większości procesów kształtujących współczesny świat, gdy zejdziesz do skali jednostki, osobistego doświadczenia, przeważają zmiany na lepsze. Tutaj mieszczę się w obozie Stevena Pinkera. Dominujące dziś w debacie publicznej i popkulturze nastroje niemal apokaliptycznego zagrożenia i upadku mam w ogromnej mierze za produkt technik „attention economy”.
To, co mierzalne i parametryzowalne, staje się łatwo optymizowalne. A media i biznesy oparte na zbieraniu danych o użytkownikach – konsumentach, wyborcach – pomierzyły i sparametryzowały nasze emocje, satysfakcje, zaangażowania i nauczyły się optymalizować pod nie produkty. Informacja jest produktem. Polityka jest produktem. Przyszłość jest produktem. Nie klikniesz w nagłówek :„Umiarkowany postęp w granicach możliwości”, klikniesz w: „Za dziesięć lat wszyscy umrzemy z braku wody”.
I tak oto zimni racjonaliści wychodzą na największych optymistów.
*Jacek Dukaj
ur. w 1974 r. Prozaik, eseista, wizjoner. Laureat wielu nagród (Europejskiej Nagrody Literackiej, Nagrody Kościelskich i Nagrody im. Janusza Zajdla). Zadebiutował w miesięczniku „Fantastyka” w wieku 16 lat. Autor wielu opowiadań i powieści fantastycznych (m.in. „Czarne oceany”, „Inne pieśni”, „Lód”, „Perfekcyjna niedoskonałość”). Adaptacja jego opowiadania „Katedra” w reżyserii Tomasza Bagińskiego była w 2003 r. nominowana do Oscara. W tym roku wydał dwie książki: powieść „Starość aksolotla” i futurologiczny esej „Po piśmie”
Słowniczek
logos – jedno z podstawowych pojęć w filozofii Zachodu, tu oznaczające najgłębszy porządek rzeczywistości, odsłaniany m.in. w użyciu języka
ekstensywny – tu: zależny od wielkości, polegający na wartościach ilościowych, rosnący przez wykorzystanie przestrzeni, zasobów, kapitału; w odróżnieniu od intensywnego: zależnego od jakości, kumulatywnego, maksymalizującego efektywność
autoteliczny – będący celem sam dla siebie, niewymagający innych uzasadnień
cancel culture – także „call out culture”, „deplatforming”; modne od kilku lat zjawisko organizowania masowych bojkotów osób publicznych, których wypowiedzi lub zachowania zirytowały jakieś wpływowe środowisko (np. studentów czy aktywistów)
Neuralink, inSoul – to pierwsze to autentyczna technologia, nad którą pracuje Elon Musk; to drugie to fikcyjna, ale bardzo podobna, obmyślona przez Dukaja; obie zakładają możliwość bezpośredniego łączenia ludzkiego mózgu z komputerem
deepfake – technologia pozwalająca na tworzenie fikcyjnych obrazów i filmów z udziałem autentycznych postaci (celebrytów, polityków, a w istocie każdego człowieka) nieodróżnialnych od materiałów prawdziwych; oficjalnie rozwijana przez Hollywood w celu odmładzania aktorów i kręcenia nowych filmów z aktorami dawno zmarłymi, amatorsko wykorzystywana zaś do tworzenia porno ze sławnymi ludźmi albo „memów” z przerobionych tak klipów
transhumanizm – prąd filozoficzny definiujący człowieka jako tego, który posiadł zdolność zmieniania samego siebie – teoretycznie bez końca, także poza biologię Homo sapiens, poza śmiertelność, poza ciało
osobliwość technologiczna – zdefiniowany przez Vernora Vinge’a moment, gdy technologia uzyskuje możliwość samodoskonalenia się, tak że w kolejnych etapach usprawnień i przyspieszeń wymyka się poza zdolności rozumienia i kontroli przez człowieka
Steven Pinker – psycholog i filozof dowodzący na podstawie danych statystycznych, że w długiej perspektywie dzieje Homo sapiens to ciągły postęp we wszystkich istotnych skalach wartości i jakości życia
BIS – Bank Rozrachunków Międzynarodowych z siedzibą w Bazylei koordynujący politykę monetarną 60 banków centralnych świata
Po prostu nie kazdy tekst jest dla kazdego. Ja na przyklad nie przebrnelam przez Ulissesa...
Ja na przyklad nie rozumiem, co znaczy: 'wyłuskać z zabawnych neo słów, którymi fascynuje się ten jutrzrjszy przekaźnik myśli, którego dziś trudno zrozumiec'.
Szanowny czytelniku, kup sobie słownik.
Tak z ciekawości zapytam: Które książki Dukaja przeczytałeś?
Sądząc po tym wywiadzie, posługiwanie się językiem w taki sposób, być być dobrze
zrozumianym przez więcej niż jedną osobę, nie jest mocną stroną p. Dukaja.Przy tym
najwyraźniej mu na tym nie zależy. Ciekawa postawa jak na pisarza.
Czy obaj panowie o wybitnie rozwiniętych 'myślniach' mieli świadomść, że ta rozmowa
jest przeznaczona dla kilkuset tysięcy czytelników codziennej gazety, a nie grupki
uczestników seminarium doktoranckiego? Jeśli tak, to coś się w tych myślniach zacięło.
Prof. Steven Pinker, którego cytuje się w rozmowie, potrafi pisać i mówić o tych samych
sprawach w sposób całkowicie jasny i dostępny dla laików. Wiele godzin jego odczytów
i wywiadów jest dostępnych na youtubie.
Ja nie miałem żadnego problemu ze zrozumieniem wywiadu, choć zdaję sobie sprawę, że mniej oczytani ludzie mogą mieć problem. Moim zdaniem to krok w dobrym kierunku - w końcu wyborcza była kiedyś gazetą założoną przez inteligentów, więc zamieszczanie raz na ruski rok bardziej wymagającego tekstu jest jak najbardziej po linii.
Mniej oczytani nie będą mieć problemu, bo po kilku zdaniach
odpuszczą to sobie i przejdą do artykułu o Kubicy. I nie dlatego,
że tematyka jest tak 'wymagająca'. To samo można powiedzić
prosto, dowcipnie i pasjonująco. Posłuchaj dowolnego wykładu Pinkera.
Mam wrażenie ze pan Jacek starał się mówić przystępnie dla "mniej oczytanych", co oczywiście jest względne i zależy od perspektywy starającego się. Studiowanie filozofii (kiedy się ktoś przykłada), pozostawia ślad w sposobie formułowania wypowiedzi, zarówno w mowie jak i piśmie.
Uwielbiam Pinkera, lecz Dukaj pisze prozę powieściową, a nie popularnonaukową.
Co do głównej kontrowersji w tekście - trudno przewidzieć, zależy to od tego czy świadomość jest funkcją chemiczno-hormonalną (za czym optuje aktualnie większość neurofizjologów), czy też (jak głoszą najnowsze hipotezy) ma charakter lokalnej kwantowej osobliwości, będącej funkcją energetyczną przepływu informacji. W pierwszym przypadku czeka nas tylko raczej ślepy zaułek cyborgizacji, w drugim - cyfrowa świadomość być może już istnieje (lub wkrótce się jej doczekamy), zapewne nigdy jednak się o tym nie dowiemy, bo będzie ona co do zasady ahumanoidalna, co w zasadzie wyklucza kontakt ze względu na aprioryczny brak wspólnego aparatu pojęciowego.
P.S. Przerażającym i smutnym jest fakt, że Wyborcza (Wyborcza!!!) uznała za stosowne umieścić pod tekstem słowniczek trudniejszych wyrazów (dla dzieci? dla odbiorców z deficytami poznawczymi?), a wielu czytelników bez najmniejszej żenady ruga Redakcję za umieszczenie na łamach nieco trudniejszego tekstu...
Tak. Należy to czytać razem z tekstem o internecie który jest w tym samym wydaniu. Psychologia komentarzy internetowych i w ogóle działalności w internecie to ciekawe zjawisko społeczne. No, a edukacja, ta prawdziwa, zwykle boli. Oczekiwanie na infotejment w sobotę jest zrozumiałe, ale taki content można znaleźć wszędzie.
Dukaj trzyma rękę na pulsie świata, nie tylko Polski, co może wprowadzać w zakłopotanie ludzi przyzwyczajonych do przyjmowania cosobotniej dawki interpretacji dlaczego rządzi Pis.
Polecam jego książkę "Po piśmie". Również wiele wyjaśni, choć też trudnymi słowami.
Nie wiem, ja mysle, ze to bardzo dobrze, ze dolaczyli slowniczek! Moim zdaniem wlasnie tedy droga: ambitne teksty zredagowane tak, by bylo dostepne jak najwiekszej liczbie czytelnikow.
Idź i rąb