Karolina Nawrot lata temu zaczęła uprawiać kwiaty łąkowe w doniczkach. - W zasadzie niewiele trzeba przy nich robić, a człowiek ma okazję poobserwować, jak rośliny rosną, przyciągają owady zapylające i wydają nasiona. Fajna sprawa. Z czasem tych nasion zrobiło się tyle, że zabrakło mi miejsca, żeby je wysiać. I znajomych, którym mogłabym je rozdać. Tak powstał pomysł na nanołączki - opowiada.
Karolina pracuje w fundacji Łąki Kwietne - jednej z kilku, które w nazwie mają jakąś wariację tych słów. Nanołączka to coś, co trzeba zrobić samemu w domu. Tymczasem - zdaniem Karoliny - model wspierania przyrody w Polsce polega raczej na przekazywaniu datków niż na samodzielnym zaangażowaniu w jakieś działanie. Nanołączka wymaga innego podejścia do tematu. - Dzięki temu zyskujemy poczucie sprawczości. Łąka przestaje być czymś administracyjnym, jakąś funkcją miasta, a zaczyna być czymś osobistym, żywym i obecnym. Obserwujemy cały cykl, od nasiona do wydania kolejnych nasion, którymi możemy się podzielić z bliskimi albo z sąsiadami. I właśnie o to chodzi. Nanołączka to kawałek dobra, o które sami zadbaliśmy - mówi.
Nanołączki i łączki balkonowe to kolejna emanacja miejskiej mody na łąki. Zanim nastąpił etap, w którym łąka kwietna miała przestać być „czymś administracyjnym", mieliśmy etap, w którym o miejską łąkę trzeba było się bić. Wtedy zaczynała działalność fundacja Łąka - To było jakieś osiem lat temu, mówiło się o tym, żeby przy polach uprawnych tworzyć pasy kwietne, z czego zresztą potem niewiele wyszło. Ale pomysł na to, by wzorem innych krajów za pomocą kwitnących roślin zawalczyć o bioróżnorodność, wydawał nam się na tyle kozacki, że zaczęliśmy zabiegać, by łąki kwietne zaczęły powstawać w miastach. Pomysł promowany przez aktywistów podchwycili też urzędnicy od zieleni miejskiej. Tego typu projekty zaczęły się pojawiać w budżetach obywatelskich dużych miast, potem coraz mniejszych. Tymczasem na wsi rośliny znajdujące się w mieszankach łąk kwietnych mieli przed domem co najwyżej hipsterzy - opowiada Maciej Podyma, prezes fundacji Łąka.
Moda na łąki kwietne w mieście wcale nie jest jednak nowa. - W gruncie rzeczy to średniowieczny wynalazek. Place turniejowe znajdowały się przecież w pobliżu zamków, a potrzeba, by była tam darń zamiast błota, była ogromna. Chodziło nie tylko o potrzeby estetyczne, ale też o dobrą nawierzchnię dla koni. Na takich placach sadzono więc dzikie rośliny, głównie leśne, ale też typowo łąkowe. Potem, już w XVIII w., po okresie zainteresowania formą i symetrią, jakie cechowały renesans i barok, zaczęły się pojawiać parki krajobrazowe. Zainteresowanie ogrodników skierowało się jednak na nowe, czasem egzotyczne rośliny. Powrót mody na łąki kwietne w miastach, który teraz obserwujemy, wiąże się znów z koniecznością. W czasach deficytu wody, naprzemiennych suszy i podtopień, a także w związku z zagrożeniem związanym z ociepleniem klimatu znów szukamy czegoś, co spełni swoją funkcję bez ponoszenia dużych nakładów, częstego podlewania, a jednocześnie będzie piękne, trwałe, wytrzymałe i dostosowane do lokalnych warunków. I takie są właśnie łąki - opowiadała "Wyborczej" prof. Magdalena Szymura, botaniczka, specjalistka od łąk, recenzentka czasopism naukowych, wykładowczyni akademicka.
Łąka kwietna jest jednak dzisiaj miejskim wynalazkiem. Kolorowe kwiaty dominujące nad trawami w zasadzie nie występują w przyrodzie pozamiejskiej. Tam łąka jest półnaturalnym elementem krajobrazu rolniczego, z całym pięknem i bogactwem różnych gatunków traw i turzyc oraz związanych z tym zbiorowiskiem zwierząt. Jest użytkowana jako pastwisko lub/i koszona. Czasem podlega ochronie, a bywa też, że korzysta z unijnych dopłat. Bardziej estetyczna wersja „prawdziwej" łąki to z kolei łąka miejska - gdzieś w połowie drogi między wyobrażeniem wakacji u babci a dużą rabatką. Ale i ona odgrywa ważną rolę.
- W odróżnieniu od trawników łąka kwietna to zbiór bardzo różnych roślin, które czerpią wilgoć z różnych warstw gleby. To sprawia, że jest bardziej odporna na suszę i lepiej zatrzymuje wodę przy dużych opadach. A przy tym nie potrzebuje systematycznego koszenia, podlewania ani zabiegów agrotechnicznych. W porównaniu z trawnikiem jest rajem dla zapylaczy i całego szeregu owadów. W mieście jest więc hot spotem bioróżnorodności - wylicza Nawrot.
Brak konieczności ciągłego koszenia był zresztą jednym z kluczowych argumentów, które kwiatom polnym i łąkowym pozwoliły przyjąć się w dużych miastach, gdzie dbanie o trawniki generuje spore koszty. - Łąki kwietne przebijają się teraz także do miast powiatowych, ale w mniejszych miejscowościach wciąż królują krótko przystrzyżone trawniki.
Być może dlatego, że obecność wsi jest tam bardzo bliska i rośliny, które są wysiewane na takich łąkach, kojarzą się po prostu z chwastami, które się zwalcza.
Bo kto to słyszał, żeby specjalnie siać maki czy kąkol? - pyta Nawrot.
Sukces miejskiej łąki kwietnej można tymczasem mierzyć ilością zdjęć w mediach społecznościowych, wstęg przeciętych przez polityków i kłótni sąsiedzkich o koszenie. Zresztą rozmach w interpretacji pomysłu na temat kwiatów, które miały dać lepszy świat owadom w mieście, jest ogromny. Mamy łąki antysmogowe, łąki dla motyli, dla trzmieli, pszczelarskie, polne, antyspalinowe. Z jednej strony miasta porywają się na łąkostrady (Warszawa), z drugiej chcą mieć łąki mobilne (Opole). Mieszanki nasion są dodawane do gazet, rozdawane mieszkańcom, stały się elementem marketingu.
- W pewnym momencie łąki stały się bardzo modne i zaczęli je zakładać wszyscy, łącznie z firmami, które w ten sposób chciały wypracować swój zielony wizerunek, niezależnie od dotychczasowej działalności. Łąka jest sexy, łąkę można sprzedać PR-owo. Ludzie lubią łąki, a w zasadzie kwiaty łąkowe, bo z zachowaniem tych tradycyjnych, półnaturalnych łąk ciągle mamy problem, a one sobie bez człowieka nie poradzą - mówi Nawrot.
Maciej Podyma, prezes fundacji Łąka: - Popularność łąk kwietnych może się przyczynić do zwiększenia uwagi, jaką poświęcamy półnaturalnym łąkom w naszym krajobrazie pozamiejskim. A z pewnością do popularyzacji wiedzy na temat tego, jak ważne są łąki dla zachowania bioróżnorodności. I tego, że łąka potrzebuje koszenia lub wypasu. Bez tego zarośnie drzewami lub zajmie ją nawłoć. Warto zdawać sobie sprawę, że poza miastem łąka to ten fragment cennej przyrody, który jest uzależniony od człowieka. Zresztą podobnie jak w mieście, choć tak wiele je dzieli.
***
Wszystkie komentarze
Chyba że przyjdą smutni panowie z kosiareczką i bez cienia pomyślunku i wątpliwości zetną łąkę w ramach koszenia miasta, jak niedawno we Wrocławiu ogołocono w ten sposób łąkę założoną rok wcześniej w ramach budżetu obywatelskiego.
w łodzi było to samo - potem twierdzili, ze pomyłkowo...
Mało wiesz o utrzymywaniu łąk. Poczytaj trochę, a nawet wystarczy że przeczytasz artykuł, który komentujesz. Wtedy dowiesz się, że łąkę po prostu trzeba co jakiś czas skosić. A dlaczego? Doczytaj.
No trzeba, ale przecież nie w maju czy na początku czerwca (szczególnie, że była późna wiosna). Kosi się na zimę, ewentualnie jak dwa razy w roku to w lecie.
Trzeba kosić ale rzadko i nie do samej ziemi.
październiku - gdy ostanie byliny umierają
Niemożliwe, przecież zarządcy osiedli dostaliby zawału. Ma być łyso tak wcześnie, jak się da, aż do pierwszych śniegów.
Na moim osiedlu trawę mamy tylko wczesną wiosną- potem w zasadzie jej nie ma, ale panowie z kosiarkami zawzięcie koszą pojedyncze źdźbła, wzbijając przy tym tumany kurzu. Obłęd!!!
Większość mieszkań wynajmowana, więc zarządca ma spokój, że nikt nie wymusza na nim zmiany swoich wieloletnich przyzwyczajeń do golenia trawy przy samej ziemi.
Kurz to jedno ale ten hałas!!
u mnie namiętnie koszą całe lato, założono kilka lat temu w kilku miejscach łąkę to dziadersy tak długo mędziły w spółdzielni, że mają kosić "bo jest bałagan", że niestety uznano że eksperyment z łąkami się nie powiódł i zasiali trawniki i dalej koszą, mają w tym roku kosić rzadziej i nie w upały, ale pożyjemy zobaczymy.
Zgadzam się. Koło mojego domu są "zaniedbane" trawniki, które teraz kwitną kolorowo. Nawet chwasty cieszą oko. Wystarczy przycinać przy krawężnikach, żeby nie wrastało w chodnik. Ładnie wygląda i trzyma wodę lepiej od trawnika przystrzyżonego na jeża.
Ja tez. Ale musisz przyznac, ze jestesmy ewenementem na wsi dbajac o bioroznorodnosc.
Moja znajoma była ewenementem na wsi mając duży ogród warzywny. "Wydziwianie takie, skoro wszystko w Biedronce można kupić, głupia narobi się a nie zarobi".
Podobno ostatnio już się tak nie śmieją, jak widzą paragony ze sklepu.
Ja zresztą też jestem za babę dziwo bo większą część działki ROD też mam warzywną, na palcach jednej ręki mogę policzyć kto jeszcze uprawia warzywa. Sąsiad dwie działki dalej obok same iglaki i trawa, na altance eternit i co tydzień kosiara. Zgadnijcie kto rok w rok dostaje nagrodę za najładniejszą działkę ROD? Nie żebym tej nagrody oczekiwała, ale chodzi o to, że to oddaje mentalność większości w kwestii przyrody, ekologii itd.
Zmiana nadchodzi. Jak zwykle wszystko u nas około pół wieku za Zachodem, ale przyjdzie czas fascynacji ogrodami warzywnymi, "food forest", permakulturą itp. modnymi teraz na Zachodzie rzeczami.
Ja się przeprowadziłam z dużego miasta (też zresztą miałam tam mały warzywnik), na obrzeża małej miejscowości, gdzie uprawiam sporo warzyw, owoców i kwiatów. Mam niewielką szklarnię, zbiornik na deszczówkę i coraz lepsze plony. Nabieram praktyki. U sąsiadów przeważają wystrzyżone trawniki i tuje, chociaż ich rodzice mieli często gospodarstwa.
Nawet taki malutki kawałek przyrody się liczy, dodaje optymizmu. Bardzo kibicuję mini ogródkom na parapetach czy balkonach, sama przez lata miałam tylko taki i nawet taki mikroświat dawał mi odrobinę radości.
To pytanie retoryczne, po prostu nie ma nikogo, kto by umiał to zrobić.