Uroczysta gala – Finał projektu "Zaprojektowane po ludzku"
Od października 2018 r. w ramach akcji „Zaprojektowane po ludzku” promowaliśmy tych, którzy projektują tak, żeby w myśleniu o designie nie zgubić człowieka - pamiętając o jego potrzebach, zachowaniach, oczekiwaniach, marzeniach. Mówiliśmy o tych, którzy biorą pod uwagę nie tylko trendy społeczne i technologiczne ale wykorzystują też badania zwyczajów użytkowników i w ten sposób wprowadzają innowację na poziomie wartości. Zorganizowaliśmy konkurs skierowany do firm projektujących i produkujących wszystko, co tworzy DOM: meble, sprzęty, usługi i wiele innych rzeczy, których istnienia czasem nawet nie przeczuwamy. Podczas gali zwycięzcom konkursu wręczymy NAGRODY – będzie to specjalny znak jakości. O tym, kto ją dostanie, zdecyduje kapituła, złożona z wyjątkowych znawców tematu.
Zapraszamy na uroczystą galę, zwieńczającą pierwszą edycję akcji „Zaprojektowane po ludzku”
13 kwietnia, godz. 19.00-23.00, siedziba Agory, Czerska 8/10 Warszawa
W programie wieczoru:
- Panel dyskusyjny z udziałem wybitnych ekspertów z dziedziny designu i projektowania
- Ogłoszenie zwycięzców konkursu, wręczenie znaków jakości
- Występ artysty
- Bankiet
Organizator: Agora
Partner: Amica
Partner merytoryczny: School of Form
Marcin Wicha – grafik, rysownik, pisarz. Autor m.in. książek „Jak przestałem kochać design” i „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” (wyd. Karakter)
NATALIA MAZUR: Myślałam, że się pośmiejemy ze źle zaprojektowanych rzeczy.
MARCIN WICHA: To może o biletomacie? To mój ulubiony bohater. Ostatnio przy zakupie biletów zażądał PIN-u do karty. Wpisałem. Biletomat kazał zatwierdzić kod zielonym przyciskiem. I tu pojawił się problem, bo na klawiaturze nie było zielonego przycisku. Nacisnąłem srebrny, uznając, że kolor mógł się zetrzeć albo wyblaknąć. Biletomat swoje – że mam wcisnąć zielony. Spróbowałem żółtego. No i przez te wygłupy bank zablokował mi kartę.
Potem zacząłem się zastanawiać, dlaczego komunikat nie pasował do klawiatury. Na pierwszy rzut oka wygląda to na przykład irytującego błędu projektowego. Ale skąd wziął się błąd? W mieście są różne typy biletomatów – należą do dwóch różnych firm i mają różne klawiatury – ale najwyraźniej treść poleceń jest taka sama. Stąd ten nieistniejący zielony przycisk. Dlaczego biletomaty nie mogą być takie same? Może odbyły się dwa przetargi i każdy wygrał inny producent? A potem jeszcze trzeci przetarg – na interfejs? Kto wie. Może chodzi o prawo zamówień publicznych? Projektant wcale nie musi być matołkiem, który nie odróżnia zielonego. W ten sposób działa system.
Dość głupio.
Jest takie zjawisko, które można nazwać „design blaming” – obwinianiem designu. Design jest modną dziedziną, zabawką klasy średniej. Zawsze warto umieścić to słowo w nazwie przedsięwzięcia czy firmy. Płaci się za to pewną cenę – gdy potykamy się o próg, wyłamujemy palce, chwytając klamkę, albo nie potrafimy wypełnić druczku, myślimy: co za idiota to wymyślił?! Obwiniamy projektanta, nawet jeśli nie ponosi odpowiedzialności.
W swojej książce „Jak przestałem kochać design” sypałem przykładami, radośnie uprawiając „design blaming”. Jednak sytuacje, w których coś jest źle zaprojektowane tylko dlatego, że ktoś nie pomyślał, nie sprawdził, nie zapytał, są stosunkowo łatwe do naprawienia. Częściej jest tak, że problem znajduje się na zewnątrz. Poza tramwajem.
Jak stwierdziła pewna studentka, uczestniczka zajęć, które prowadzisz z [socjologiem i] antropologiem Mateuszem Halawą. Wysłaliście wtedy studentów na pocztę i do tramwaju.
Wysłaliśmy ich także do parku. Chcieliśmy, żeby studenci poszli w różne miejsca i znaleźli tam problemy, które można rozwiązać za pomocą designu. To było oczywiście zadanie pisarskie, a nie projektowe. Pokazywało, jak bardzo design zależy od języka. Język, którym opisaliśmy jakiś problem, narzuca późniejsze rozwiązania. Okazało się na przykład, że warto użyć trzeciej osoby liczby pojedynczej, form osobowych, zobaczyć ludzi…
A co mogą zobaczyć zamiast ludzi?
Na przykład zajęte miejsca. Zaraz, przez kogo zajęte? Przez tłum, ciżbę, masę, która tłoczy się i rozpycha. Gromadę, której jedynym celem jest zgniecenie studenta i przytłoczenie go stertą tobołków. To zresztą może być bardzo sugestywny opis naszych przeżyć. Gorzej, że niekiedy pojawiają się oznaki czegoś, co nazwaliśmy ludzizmem…
Co to jest ludzizm?
Niechęć do ludzi za to, że są ludźmi. Wszystkich nas to czasami dotyka. Jednak umiejętność wczucia się w drugą osobę, choćby to była nieuprzejma urzędniczka lub uciążliwy współpasażer, jest warunkiem dobrego projektowania.
To ćwiczenie pokazywało jeszcze jedną rzecz – granice designu. Projektant może inaczej rozmieścić miejsca w wagonie, ale to nie wystarczy, żeby zmniejszyć tłok. Może miasto powinno kupić więcej tramwajów? Ale to już jest polityka.
Projektant może wystrugać stojak na książki kucharskie siostry Anastazji, ale i tak pozostaje pytanie, czy poczta jest miejscem do prowadzenia handlu detalicznego uświęconymi przepisami. I to też jest polityka.
Wielu studentów zauważyło problem podróżujących tramwajem bezdomnych. Czasami dostawaliśmy tylko narzekania na zapach. Takie dość koszmarne uwagi, klasykę opowieści o transporcie publicznym… Jednak właśnie studentka pierwszego roku trafiła w sedno. Zauważyła, że bezdomni nie podróżują tramwajem. Oni tam szukają schronienia. Napisała o tym tekst, niecałą stronę. Bez moralizowania i sentymentalizmu pokazała, że problemem nie jest zapach w tramwaju. Problemem jest bezdomność. Od tramwaju przeszła do tematu schronisk. Bo to jest problem społeczny. I tego problemu nie da się rozwiązać za pomocą zawieszek zapachowych, specjalnych bramek czy kolczastych siedzeń.
A jednak wciąż wierzymy, że design dużo może.
Może z przyzwyczajenia? W końcu XX wiek był wiekiem designu. Ponad sto lat temu ludzie zobaczyli problemy nowoczesnych miast: przeludnienie, nierówność, wyzysk. Uznali więc, że miasto trzeba wymyślić na nowo.
I rzeczywiście, w połowie XX wieku zamiast wąskich ulic z kamienicami zaczęto budować osiedla mieszkaniowe, bloki. Zmiana objęła wszystko: od urbanistyki, przez architekturę, do projektowania mebli, naczyń, ubrań.
Z jednej strony pojawili się projektanci, którzy mieli wizję, jak powinno wyglądać nowe krzesło, kuchnia, klub robotniczy. Z drugiej – władza polityczna gotowa te pomysły wdrażać. Modernistyczne projektowanie nie polegało na tym, żeby zrobić pięć wazonów na aukcję charytatywną. Chodziło o to, żeby totalnie przebudować świat.
Problem leży w słowie „totalnie”. To także część tej historii. Sam Le Corbusier nie był wybredny w doborze zleceniodawców. Projektował dla bogaczy, dla demokratycznych rządów, ale równie chętnie oferował swoje usługi Stalinowi. Z rządem Vichy też próbował się dogadać.
Gdy modernizacyjny optymizm minął, design stracił zapędy wychowawcze. Zamiast tego uzasadniał tworzenie nowych produktów. Zachęcał, by wyrzucać stare rzeczy, zastępować je nowymi. W ten sposób przestał być rozwiązaniem czy choćby próbą rozwiązania. Stał się częścią problemu.
Dzisiaj słyszymy, że cały ten model gospodarczy prowadzi do katastrofy. Rosną nierówności. Zmienia się klimat. Nad przyszłością gatunku wisi niebezpieczeństwo. Jeżeli to wszystko prawda, to rozwiązanie powinno mieć skalę, jaką miały projekty Le Corbusiera, myślenie Bauhausu, pomysły architektonicznej awangardy.
Potrzebny jest nam nowy Le Corbusier, który przeprojektuje nam całe życie?
Przede wszystkim potrzebujemy kogoś, kto zatrudni nowego Le Corbusiera. Musimy się zgodzić, że w ogóle warto wystąpić z takim zamówieniem.
I to jest problem. W połowie XX wieku państwo mówiło ludziom: wiemy, co jest dla was dobre, jak macie żyć, jak odpoczywać, ile przyswoić kalorii, zaraz ustalimy średnicę talerza i twardość materaca. W sumie trudno się dziwić, że obywatele mieli dość.
Dzisiaj to niewyobrażalne. Dzisiaj w toku trwających miesiącami negocjacji ustalono, że jeśli wszystko dobrze pójdzie i nikt się nie wyłamie, to za ileś tam lat Unia Europejska zakaże używania mieszadełek do drinków. No, super. Jesteśmy uratowani!
Brak politycznej woli, ale brak też gotowości w nas samych. Trafiłam niedawno na targi Zero Waste: klienci, pijąc kawę z waflowych kubeczków, ustawiali się w kolejkach do stoisk pełnych metalowych rurek do napojów, wielorazowych serwetek zastępujących papier śniadaniowy, nowych ubrań uszytych ze starych ubrań. Nic się nie zmieni na świecie tak długo, jak długo głównym źródłem szczęścia będzie dla nas kupienie sobie czegoś ładnego.
Może samo określenie „targi Zero Waste” jest oksymoronem? Może pod tą nazwą należałoby zorganizować kiermasz świąteczny, na którym nie ma nic do kupienia, a wszystkie światła są zgaszone?
Rynek podrzuca pomysły, które możemy zastosować w indywidualnej skali. Sugeruje, że powinniśmy się troszkę inaczej ubierać, wyrzec kilku rzeczy. Nosić zakupy w koszyku albo lnianym worku. Napić się kawy z wafelka. Może dzięki temu staniemy się lepszymi ludźmi, ale to nie wystarczy, żeby świat stał się dobry. I to jest dramatyczny moment także dla osób, którzy się zajmują projektowaniem. W Polsce i nie tylko.
Mamy do czynienia z sytuacją, która wymaga politycznej zmiany, ale nie mamy politycznej siły. Nawet tego minimum, by przepchnąć przez Sejm ustawę o ograniczeniu emisji spalin z diesli. Nie jesteśmy w stanie powstrzymać własnego rządu przed promowaniem wydobycia węgla. Nie możemy ograniczyć smogu. Za to sklepy mają bogatą ofertę masek przeciwsmogowych.
I tak ze wszystkim – nie da się uchwalić zakazu hodowli zwierząt futerkowych. Za to możemy zrezygnować z batoników zawierających olej palmowy. To jest skala bezradności. Jestem jak najdalszy od ironizowania na ten temat.
Można mieć nadzieję, że małe gesty z biegiem czasu zamienią się w siłę polityczną. Może kiedyś, po kolejnych wyborach, pojawi się w parlamencie partia z ekologicznym programem. Może kiedyś… Tylko nie wiadomo, czy mamy czas. To trochę jak w starym dowcipie o kanarkach.
Nie znam tego dowcipu.
Facetowi zachorowały kanarki, więc poszedł do rabina z prośbą o radę. Rabin kazał dać kanarkom siemienia lnianego. Nie pomogło. Rabin kazał im nasypać kawy do dzióbków. Nie pomogło, kanarki padały jak muchy. Rabin kazał im pozawijać nóżki w watę. Nie pomogło. I tak dalej. Za którymś razem rabin mówi: „Ja mam jeszcze mnóstwo porad, ale powiedz, czy ty jeszcze masz kanarki?”.
Design się przeistacza. Dziedzina, która była dopalaczem kapitalizmu, teraz odkrywa nową świadomość, staje się częścią buntu. Szuka rozwiązań problemu odpadów. Coraz ważniejsze staje się niemarnowanie i wielokrotne użytkowanie. Większą uwagę zwracamy na samoróbki, przeróbki, majsterkowanie. Wracamy do starych wzorów. Uczymy się oszczędności od biedniejszych społeczeństw.
Może targi Zero Waste wydają się śmieszne. Jednak nawet komercjalizacja świadczy o tym, że nastroje się zmieniają. Może kiedyś nadejdzie ratunek? Pytanie, czy do tego czasu zostaną nam jakieś kanarki.
Trafiłeś na jakiś ciekawy przedmiot zero waste?
Mam dużo starych przedmiotów, które lubię. Właściwie każda rzecz, której nie wyrzuciłem, jest zero waste.
Powodzenia z wymiana ekranu w nowym telefonie. Jednak naprawa fiata 126p ze szwagrem to nie to samo. Design, materialy i produkty tez sie po drodze zmienily.
W komputerze stacjonarnym i nawet w niektórych laptopach można było dorzucić RAMu, wymienić procesor, kartę graficzną... jednym słowem unowocześnić. W najnowszych smartfonach czy tabletach już nawet baterii nie da się wymienić, nie mówiąc o upgradzie. Nie tylko ze względu na postęp technologiczny i szybsze zużywanie.
to może dobrze, że są te targi zero waste? może to się stanie modne i wszyscy młodzi tak będą robić?
moi rodzice też przeżyli PRL z tym przerabianiem i naprawianiem; chyba mają jakąś traumę bo kupują na potęgę; fakt nie wyrzucają, tylko gromadzą; kupują dużo więcej niż ja; dom puchnie, a oni wciąż kupują
Spróbuj znaleźć szwca, cholewkarza, rymarza, czy parasolnika mądralo. Dlaczego jeśli mam uszkodzony jeden drut w parasolu mam powiększać hałdę śmieci i kupować nowy? Nawet Unia zaczęła ostatnio o tym myśleć, żeby skończyć z praktyka producentów, którzy po dwóch latach nie dostarczają już części zamiennych do swoich produktów, żeby nie można było ich naprawić. Ale młode pokolenie jest zbyt wygodne i po prostu bezmyślne. Widzę to notorycznie w McDonaldzie, gdzie do jednego hamburgera potrafię dostać czasem nawet 10 serwetek, bo tak się młodziakowi wzięło, a to ze te serwetki do kosza pójdą to ma w d****
Ludzizm nie ludzizm. Może chodziło o to, że dalej trzymamy się podejścia "ludzie mają potrzeby i trzeba im umożliwić ich zaspokajanie"? Może chodzi o próbę zmiany potrzeb?
Może wzrost PKB powinien być powodem do trwogi, a nie do radości?
Może nie warto, żeby kupowanie dla przyjemności ("ludzie chcą (...) dajmy") było naszą odpowiedzią? Może jest tylko mniejszym złem?
Ale moim zdaniem walor edukacyjny zawsze w cenie. A "targi" na których by jedynie edukowano (bez sprzedaży) pewnie trafiłyby tylko do już przekonanych.
Czyli po prostu designator ;-)
A można wiedzieć za co te minusy? Że ktoś nie jest daltonistą i lubi kolor?
Chyba designer ;-)
Ilu alergików zabiły już niedomyte zarośnięte pleśnią szklanki...
Szklankę łatwo umyć w śrotku. Rurkę nie bardzo.
Oczywiście w środku.
Kiedyś te rurki nazywały się słomki. I rzeczywiście były to słomki. Jednorazowe, biodegradowalne. Co za problem do nich wrócić?
Kiedy niby takie biodegradowalne były? Słomki kiedyś były albo plastikowe, albo szklane.
Za poprzedniego ustroju. Jak sama nazwa wskazuje były ze słomy robione. Czyli ze ździebeł zbóż jakby ktoś nie wiedział. Ładnie przycięte i w koszulkę papierową zapakowane. A jak wiadomo słoma biodegradowalna jest jak najbardziej.
Slomki panie kolego to były kiedyś slomiane - stąd nazwa.