Maja Włoszczowska, mistrzyni świata i dwukrotna wicemistrzyni olimpijska w kolarstwie górskim, jedna z najpopularniejszych polskich sportsmenek, 7 kwietnia o godz. 19 spotka się z Wami i odpowie na Wasze pytania w Centrum Premier Czerska 8/10. Będzie można kupić książkę Mai (w promocyjnej cenie!) i dostać jej autograf.
Zapisy: Roweremnaszczyt.evenea.pl, zgłoszenia telefoniczne pod numerem 22 555 54 55. Liczba miejsc ograniczona!
To wydaje się takie proste: wsiadam, jadę.
I rzeczywiście jest.
Nie trzeba - tu przepraszam reklamodawców, ale nie przejmujcie się, nasza pogoń za nową błyskotką i tak zrobi swoje - oddychających ciuchów, pulsometrów, odżywek. Ani nawet nowej przerzutki na początek sezonu.
Wyciągam rower z pakamery, leję wodę do bidonu, wyjeżdżam za miasto, wracam po pięciu godzinach. Zgrzany, zziajany, czerwony od wiosennego słońca, opity tlenem. I nieprzytomnie szczęśliwy.
Tak mówią wszyscy guru z telewizji śniadaniowych: po pierwsze, rusz się z domu i ciesz jazdą.
I tak zrobiłem w zeszłą niedzielę.
Przez te cztery miesiące przestoju - deszcz, śnieg, śnieg z deszczem, sól ze śniegiem, deszcz z solą i sól bez śniegu - nawet powietrze nie zeszło z opon. To dobry znak. Moja oponka też trzymała formę, ale jakoś zmieściłem się w trykot.
Gorzej, że zadyszka na schodach z rowerem, ale co tam. Przecież przede mną tylko 50 kilometrów, znana runda. Kawałek asfaltem przez obrzeża Warszawy, potem grunt i szuter między nadwiślańskimi jeziorkami, długa prosta - może jakiś mały finisz na tablicę z nazwą miejscowości? - między willami i łąkami na tyłach Łomianek. Żywiczne powietrze Drogą Palmirską, popas na cmentarzu wojennym, trzy kilosy wilgotną po ostatnim śniegu gruntówką. Objadę bokiem, przez las, jeszcze nie zarosło. Szkoda wypolerowanej szosówki na błoto, opony są przełajowe, dam radę. Potem tylko taniec między dziurami w Milanówku (to nawet zrozumiałe, skoro wszyscy tu mają SUV-y po 300 tysięcy, po co inwestować w unijny asfalt) i już otwieram zimne piwo.
Tyle teorii
Pierwszy postój zaraz za granicami miasta. Nie, nie palą mnie łydki, nie łapię kurczowo powietrza, tylko sprawdzam trasę. Drugi na 15. kilometrze. Wcale nie ssie mnie i nie pali gardło, tylko siku. Trzeci - w połowie dystansu. Świetnie się czuję, czerpię radość ze spontanicznej jazdy. Nadgarstki bolą, tyłek piecze, stopy palą przez te fatalne nawierzchnie.
Kolejne kilometry i kwadranse pełne cierpienia odliczały przystanki podmiejskiego autobusu. Zaraz spadnę, jest ławeczka. Kiedy następny? Za pół godziny? Mroczki przed oczami i szekspirowski wybór: omdlenie z głodu na przystanku czy jazda na oparach z perspektywą batonika, gdy dotrę do cywilizacji.
Wypucowane Bianchi znowu zdobi ścianę w sypialni, a ja zastanawiam się, czy z garażu łapać windę, czy jednak dwie kondygnacje piechotą. Byłby trening, tak podobno ćwiczył wielki Marco Pantani. Ale lepiej nie ryzykować, kolana, korzonki, i jak ja wtedy w niedzielę wyskoczę na rower?
Historia jakich wiele. Rozczarowania, które zniechęci do roweru, mogłem uniknąć, gdybym tylko zastosował kilka prostych zasad. Tak oczywistych, tak co sezon powtarzanych we wszystkich rubrykach „żyj zdrowo i stylowo”, że co sezon o nich zapominamy.
A przecież przygotowanie do rowerowej wiosny kosztuje tak niewiele. I wysiłku, i pieniędzy.
Na początek - kondycja
Tu Ameryki nie odkryjemy. Jeśli nie dbaliśmy o formę całą zimę - bieg, siłownia, narty, basen albo chociaż poranne rozciąganie - kilka dni na siłowni niewiele pomoże. Prędzej zagwarantuje kontuzję jeszcze przed wskoczeniem na siodełko.
To zła wiadomość. Dobra jest taka, że przed pierwszą przejażdżką nie trzeba wzmacniać ud, łydek, mięśni grzbietu, katować się na rowerku treningowym, pocić na orbitreku. Żeby nie paść jak kawka na sobotniej przejażdżce, wystarczy codzienny spacer po schodach. Na swoje piętro w pracy z garażu czy po obiedzie, w bloku z zakupami.
Rano - i obowiązkowo przed wycieczką - rozgrzewka i rozciąganie. Trucht w miejscu, kilka skłonów, wymachów ramion. Młynki nadgarstków, wykroki, biodra, kolana, gotowe.
Stu kilometrów dookoła miasta po takim przygotowaniu nie polecam, bo skończy się wzywaniem wozu technicznego, czytaj - żony, teścia, kolegi z samochodem i bagażnikiem rowerowym. Ale tydzień podstawowych ćwiczeń sprawi, że przejażdżka po podmiejskim lasku będzie prawdziwą frajdą, która zachęci do więcej.
Czy kolarz pije colę
Rano jogurt fit z otrębami, w dzień odtłuszczony makaron, na kolację miska warzyw. Tylko czerwone mięso, ryby, świeżo wyciskane soki, parowar... Jeśli wierzycie, że jesteście tym, co jecie, brawo - możecie jechać na Tour de France. Tak wygląda menu przygotowywane przez najlepszych szefów kuchni dla kolarskich gwiazd.
Jednak przed pierwszą w sezonie przejażdżką dalej niż do parku zapomnijcie o piramidzie żywienia. Przed drogą - ładowanie węglowodanowe, czyli makaron, ciemne pieczywo, lekkie mięso, płatki z mlekiem. A do plecaka - banan (kalorie, minerały), kanapka z ciemnego pieczywa (jak wyżej) ale oprócz niego batonik, czekolada, żelki. Wszystko, co nie tylko daje energetycznego kopa, gdy zaczyna nas ssać, ale jeszcze błyskawicznie się przyswaja.
Przydadzą się słone przekąski - nadmiar sodu jest niewskazany, ale niedobór jeszcze groźniejszy, grozi dezorientacją, utratą uwagi, w najgorszym razie śpiączką. Jakoś ten sód tracony z potem trzeba uzupełnić...
Do bidonu - sok, napój izotoniczny, woda ze sportową odżywką. Broń Boże „energetyk” - cenę za chwilowy kop zapłacimy już za chwilę w postaci suchych ust i odwodnienia - ani, uwaga, czysta woda. To paradoks, ale przy intensywnym wysiłku tylko pogarsza samopoczucie, bo dodatkowo wypłukuje mikroelementy, i tak już obficie tracone z każdą kroplą potu.
I jeszcze puszka coli. Tak, to brzmi jak herezja, ale nie przypadkiem w połowie górskich etapów kolarze łapczywie wyciągają ręce po tę truciznę. Kiedy czujemy, że nogi pod nami się uginają, nic tak nie ożywia, jak strzał kofeiny i czystego cukru z bąbelkami.
Rower też człowiek
I trzeba zadbać o niego równie troskliwie, jak o siebie. Na szczęście to łatwiejsze, bo nie wymaga tygodni codziennej porannej pracy nad sobą i samozaparcia.
Jeśli trzymamy rower na balkonie, czeka nas obraz nędzy i rozpaczy: rudy łańcuch, skrzypiące zębatki, wszystko pokryte burym pyłem. Ale nawet sen zimowy w suchej, ciepłej piwnicy nie oznacza, że można wsiąść i jechać.
Ale po co tak się męczyć?
I na koniec - jeśli zapomnieliście przez pracowitą jesień i nieprzyjazną zimę, po co właściwie wam ten rower - krótkie naukowe uzasadnienie. To będzie, uprzedzam, najdłuższy rozdział.
Warto się uzależnić.
Wszystkie komentarze
grud