Dla mnie Starachowice są Gdynią południa. Wielkim społecznym eksperymentem. Miastem, z którego wojna wypłukała zdecydowaną większość ludzi. Puste miejsca wypełnili nowi. Inni. I w krótkim czasie musieli zbudować społeczność. Starachowice po II wojnie światowej właściwie powstały na nowo. Choć tradycje przemysłowe tych terenów sięgają kilku wieków wstecz, to idea otworzenia produkcji samochodów była mniej więcej takim wyzwaniem jak lot na Księżyc. A jednak tym ludziom się to udało. W 1948 r. na zjazd zjednoczeniowy PPS i PPR pojechało 20 ciężarówek.

Fabryka bardzo szybko się rozrastała. Potrzebni byli nowi pracownicy. Na przeprowadzkę decydowali się ci najbardziej aktywni i ciekawi świata. W zakładach nie tylko produkowano. Bardzo szybko zlokalizowane tu zostały również biura konstruktorskie. To przyciągało inżynierów, konstruktorów, techników.

Eksperyment przeszedł próbę czasu. Miasto przetrwało i się rozwija, choć w pewnym momencie wszystko w nim upadło. Może trochę pomogło to, że w Starachowicach zawsze jest pod górkę. I to bardzo dosłownie. To uczy wytrwałości i kształtuje charakter.

Wiem, bo tu się urodziłem.

Miłka

Na płycie nagrobnej ma wyryte Ludmiła Mazurkiewicz. Ale dla nas to zawsze była po prostu Miłka. A wcześniej druhna Miłka. Wychowała całe pokolenia ludzi ze Starachowic. Myślę, że każdy z nas w kawałku jest jej dzieckiem. Własnych nie miała. Korczak byłby z niej dumny.

Formalnie Miłka prowadziła 111. Artystyczną Drużynę Harcerską, ale tak naprawdę to była z nas bardziej banda z ADHD. Różne i skrajne osobowości, które dzięki talentowi Miłki tworzyły jedną całość. Dawała nam mnóstwo przestrzeni do rozwoju. A jednocześnie potrafiła ochrzanić jak mało kto. Takich przyjaciół się nie zapomina. Dziwne, że nie ma w Starachowicach ulicy swojego imienia. To pewnie dlatego, że większość ludzi spod jej ręki poszybowała bardzo wysoko. W rodzinnym mieście zostali nieliczni.

111. ADH tradycyjnie funkcjonowała na terenie I LO im. Tadeusza Kościuszki. Miałem szczęście do niego uczęszczać. Absolwentami jedynki są moi rodzice, moja siostra, dwie siostrzenice. Spędziliśmy szmat czasu w tych murach i jedno tam się nie zmieniło. Świetni nauczyciele. Fenomen tej szkoły zrozumiałem dużo później, rozmawiając z jednym z profesorów socjologii, który analizował rozwój i upadek małych miejscowości. Z badań wynikało, że kluczem do utrzymania takich miast na powierzchni jest dobre liceum. Kuźnia miejscowej elity, która nie tylko uczy, ale też kształtuje postawy.

Felek

Moje wspomnienia ze Starachowic przedzielone są niemal na pół. Te pierwsze, mniej więcej do końca podstawówki (1989 r.), są dziecinnie idealistyczne. W tym wieku pamięta się raczej dobre rzeczy. Sprzyjały temu również okoliczności. Choć stary system się walił, Starachowice były na marginesie zmian. Fabryka Samochodów Ciężarowych miała specjalny status, bo produkowała na potrzeby armii. W razie strajków do zakładu miało wejść wojsko. Nie wiem, czy to prawda, ale ludzie bardzo się tego bali. Strajków tu nie było. Dawało to złudzenie ładu i porządku wobec chaosu, który co wieczór wylewał się z telewizora.

Fabryka miała niezbyt chlubnego patrona Feliksa Dzierżyńskiego. Ale nazwa ta została zgrabnie rozbrojona językowo - pracowało się na Felku.

FSC kojarzy mi się z moim ojcem, który przepracował w niej 35 lat życia i zawsze wydawało mu się, że przepracuje tam drugie tyle.

No i liczeniem. Drogą przed moją szkołą podstawową nowe ciężarówki wyjeżdżały na miasto. Większość chłopaków wyczekiwało wtedy przy płocie i liczyło na głos samochody. Mój odnotowany rekord to 125 ciężarówek za jednym zamachem. Żeby je policzyć, grubo spóźniłem się na lekcję. Dostałem za to pałę, ale nie żałuję. Ten widok nigdy się już pewnie nie powtórzy.

Całe życie w Starachowicach toczyło się wokół fabryki. Dom Kultury i moje ulubione kino Star. W czasie zimowych ferii dzieci pracowników dostawały za darmo bilety do kina. Ojciec wiedział, że bardzo to lubię, więc przynosił tych biletów naprawdę dużo. „Żandarma na emeryturze” obejrzałem w ten sposób 17 razy. Dziś nie mogę na ten film patrzeć. Ale wiem, że to w tej kinowej sali decydował się mój wybór studiów, choć wtedy nie miałem jeszcze pojęcia, że skończę filmoznawstwo.

Strzelnica sportowa Świt również była sponsorowana przez fabrykę. Pamiętam wielką dumę, kiedy okazało się, że Star ze Starachowic pojedzie w najtrudniejszym rajdzie świata - Paryż - Dakar. Poszło tak sobie. Ale tych emocji nikt mi nigdy nie odbierze.

Początek lat 90. był dla miasta bezwzględny. Produkcja ciężarówek spadała. Ludzi zwalniano w zasadzie co miesiąc. Czasami zwolnienia sięgały tysiąca osób. Na Śląsku takie traktowanie ludzi skończyłoby się podpaleniem Warszawy. Starachowicka fabryka umierała po cichu. A wraz z nią miasto.

Z takiego miasta wyjeżdżałem na studia. Wraz ze mną większość ludzi z mojej klasy. W Starachowicach zostały chyba tylko trzy osoby. W klasie było nas trzydzieści troje.

Getto

Dziś odkrywam Starachowice na nowo. Kojarzenie tego miasta tylko z aferami jest nieporozumieniem. Byłem na procesach samorządowców z nimi związanych. Nie ma się czym chwalić. Ale to, że ktoś nie dojrzał do sprawowania władzy, nie oznacza, że zgniłe jest całe miasto. Nie jest. I warto je poznać.

Dla mnie ogromnym szokiem była np. historia lokalnego getta opisana przez Christophera Browninga w książce „Pamięć przetrwania”. Uświadomiłem sobie, że moje ulubione spacery z psem do lasu odbywałem właściwie na cmentarzu. Kiedy zacząłem pracować w „Polityce”, na zebraniach siedziałem koło Romka Fristera. Ten elegancki, powściągliwy i bardzo inteligentny pan przeszedł przez starachowickie getto. Zawsze chciałem zapytać go o wspomnienia, ale po prostu się bałem. Romek już nie żyje.

Została książka Browninga. Trzeba mieć tę wiedzę, nie można tego zapomnieć. Tylko wtedy zrozumiemy więcej. Również własną historię. A historia tego miasta pełna jest gwałtownych upadków, ale i wielkich wzlotów. Wierzę, że teraz przyszedł czas na to drugie.

*AUTOR zaczynał w kieleckiej „Gazecie Wyborczej”. Obecnie jest dziennikarzem „Polityki”.