To, że coraz więcej osób chce chodzić po górach i spędzać czas w otoczeniu przyrody, jest bardzo pozytywne. Ale pamiętajmy, że góry potrafią też zaskoczyć - mówi Jerzy Siodłak, naczelnik Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego.

Rozmowa z Jerzym Siodłakiem, naczelnikiem Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego

Marcin Czyżewski: Ratownicy Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego z roku na rok mają coraz więcej pracy?

Jerzy Siodłak: Zdecydowanie tak. W górach przybywa nowoczesnych ośrodków narciarskich, coraz więcej ludzi kupuje sprzęt i chce wypoczywać na stokach, nie wszyscy mają jednak odpowiednie umiejętności. Ruch jest tak duży, że w godzinach szczytu jest sporo urazów spowodowanych np. zderzeniami na trasie. Ośrodki są przez nas weryfikowane pod kątem tego, czy dadzą radę pomieścić na trasie tylu ludzi, ile wywozi na górę kolejka. Mówią o tym konkretne przepisy. I stacje narciarskie te wymogi spełniają. Tak naprawdę dużo zależy od nas samych – naszego zachowania, stylu jazdy, sposobu poruszania się na trasie. Tu kłania się kodeks narciarski, którego, niestety, wielu narciarzy nie zna. Nie wiedzą, gdzie zatrzymać się na stoku, jak uważać na dzieci, jak włączać się do ruchu. A to powoduje niebezpieczne sytuacje.

Czy narciarze są dzisiaj rozsądniejsi, czy wręcz przeciwnie?

– Z tym jest bardzo różnie. Ludzie mają różne charaktery i różnie się zachowują. To tak jak na drogach. Są tacy, którzy kupili drogi sprzęt, umiejętności mają mierne, ale wydaje im się, że świat do nich należy. Czasami życie szybko to weryfikuje.

Jest możliwość wyplenienia takich zachowań ze stoków?

– Są patrole policyjne na stokach, ale ich możliwości też są ograniczone. Na pewno jednak policjanci odgrywają ogromną rolę, chociażby prewencyjną. Prędkości nie mierzą, ale mogą badać poziom alkoholu u narciarzy. Jeżdżenie pod wpływem alkoholu jest nie tylko groźne, ale także nielegalne. Na przykład jeśli dojdzie do zderzenia na stoku, a ktoś jest nietrzeźwy, to w kwestii dochodzenia ubezpieczenia stawia się na z góry przegranej pozycji. Takie osoby w określonych przypadkach może też czekać sprawa karna.

Wasza praca to jednak nie tylko interwencje narciarskie, ale także poszukiwania ludzi, pomoc turystom pieszym.

– Wędrówki górskimi szlakami są coraz bardziej popularne, także w zimie, zwłaszcza od początku pandemii. To dla wielu osób dobry sposób na relaks. W lesie łatwiej też o zachowanie bezpiecznego dystansu od innych osób. To, że coraz więcej osób chce chodzić po górach i spędzać czas w otoczeniu przyrody, jest bardzo pozytywne. Znacznie większa liczba turystów przekłada się jednak na większą liczbę akcji ratowniczych i poszukiwawczych. Ale to nie jest jedyna przyczyna. Nie wszyscy doceniają nasze góry, zwłaszcza Beskidy. Uważają, że to przecież nie Alpy, więc zawsze jest tutaj bezpiecznie. Tymczasem góry też potrafią zaskoczyć, szczególnie w zimie, gdy niektórzy turyści przeceniają swoje możliwości techniczne, kondycyjne i umiejętności poruszania się w trudnych warunkach. A na takie trzeba być w zimie przygotowanym. Zdarza się przecież, że w górach leży kilkadziesiąt centymetrów śniegu i chociaż większość szlaków jest przetarta, to trzeba pamiętać, że często wieje silny wiatr, który szybko potrafi nawiać nawet półtorametrowe zaspy. Na dodatek w górach już o godz. 16 robi się ciemno. To wszystko powoduje, że łatwo jest zabłądzić lub stracić siły do dalszej wędrówki.

W innych porach roku też może być ciężko. Jeśli ktoś wybierze nieodpowiednią dla siebie trasę, wyjdzie zbyt późno, pojawi się mgła, będzie miał nieodpowiedni ekwipunek, to też może znaleźć się w ciężkiej sytuacji i będzie potrzebował pomocy. Niestety, niektórzy turyści myślą, że przecież jakby co, to można w każdej chwili wezwać ratowników na pomoc. GOPR nie jest jednak taksówką, która po kilku minutach od wezwania pojawi się na miejscu. Akcja poszukiwania zaginionych może trwać kilka, a nawet kilkanaście godzin. Jeśli turyści nie zabiorą ze sobą rozsądku, może dojść do tragedii.

W górach pojawia się także coraz więcej rowerzystów, narciarzy skiturowych. Szczególnie zeszłej zimy głośno było o ludziach, którzy podczas mrozów chcieli zdobyć góry w samych kąpielówkach. Szokowało to pana?

– Po tylu latach w służbie górskiej mało jest rzeczy, które byłyby mnie jeszcze w stanie zdziwić. Ale tak, zdumiewa mnie moda na chodzenie zimą po górach w strojach kąpielowych. Rozumiem, że ludzie chcą spróbować nowych rzeczy, szukają adrenaliny, ale wyjść w góry, gdy temperatura może spaść poniżej 20 stopni, i nie zabrać do plecaka ciepłej odzieży!? W końcu każdy zacznie marznąć, to tylko kwestia czasu. Konsekwencje mogą być tragiczne.

Akcje ratownicze w czasach pandemii wyglądają inaczej?

– Praca ratowników górskich w reżimie sanitarnym jest trudna. Niby jesteśmy wyposażeni w kombinezony, maseczki, rękawiczki, ale w warunkach terenowych, zimowych, w niskich temperaturach nasza odzież robi się sztywna, przy silnym wietrze kombinezony się rwą. Działanie w takim reżimie jest trudne.

Ratowani ludzie są wam wdzięczni?

– Zwykle tak, ale czasem spotykamy się też z agresją. Gdy zwrócimy komuś uwagę, że naraża się na niebezpieczeństwo, słyszymy inwektywy, tyrady o naruszaniu wolności. Na szczęście nie zdarza się to często. Zawsze powtarzam, że jesteśmy dla ludzi i ich bezpieczeństwa, nie wypisujemy mandatów, nie zamierzamy być górską policją. Działamy z troski o ludzi.

Co jakiś czas pojawiają się pomysły wprowadzenia obowiązkowych ubezpieczeń dla osób, które wybierają się w góry.

– W ratownictwie górskim płaci się przede wszystkim za gotowość. Za to, że ci wszyscy wyszkoleni ludzie czekają na sygnał, by wyruszyć w góry. Z opłat za same akcje nie dałoby się utrzymać tej służby w takiej skali jak teraz i liczyć na to, że pomoc nadejdzie tak szybko. W Polsce ratownicy są praktycznie na zawołanie, w innych krajach turyści czekają dłużej. Koszty utrzymania ratownictwa górskiego to niewielki wydatek w budżecie państwa. Budowanie nowego systemu byłoby niełatwym zadaniem i chyba nikomu by się to nie opłacało. Nasz system jest generalnie niezły, trzeba by go tylko odrobinę dofinansować. A same ubezpieczenia mogłyby ewentualnie pełnić rolę prewencyjną. Warto przy tym pamiętać, że akcje w górach są bardzo kosztowne. Zwykłe zwiezienie poszkodowanego narciarza to równowartość 400 euro, użycie śmigłowca to ok. 6 tys. euro za godzinę. Akcje poszukiwawcze np. na Słowacji to nawet kilkadziesiąt tysięcy euro.

Na szczęście cały czas możemy liczyć na sponsorów, część pieniędzy wypracowujemy też sami. Bez tego mielibyśmy gigantyczny problem. O nowoczesnym sprzęcie moglibyśmy tylko pomarzyć.

Taki nowoczesny sprzęt to dzisiaj standard?

– W ostatnich kilkunastu latach zrobiliśmy w tym zakresie ogromny postęp. Jest to spowodowane wciąż rozwijającymi się technologiami. Nasze wyposażenie medyczne jest na bardzo wysokim poziomie. Mamy np. mechaniczne urządzenie do masażu serca, które zabieramy ze sobą na akcje w góry. Pozwala ono cały czas transportować pacjenta, wykonując mu masaż, bez konieczności zatrzymywania się. Mamy najnowszej generacji niewielkie defibrylatory. Sięgamy także po elektronikę. Możemy korzystać np. z samochodu wyposażonego w monitory, anteny, łączność, niezależny system zasilania, podkłady mapowe, reflektory i inne nowinki techniczne. To takie mobilne centrum kierowania akcjami poszukiwawczymi. Ale oczywiście ratownictwo górskie opiera się nie tylko na nowoczesnym sprzęcie. Gdy przy niskich temperaturach rozładuje się bateria, to nawet najlepsze urządzenie staje się bezużyteczne. Wtedy pozostaje to, co najważniejsze, czyli doświadczenie ratowników, znajomość terenu, umiejętności, własne nogi i podstawowe wyposażenie, czyli narty albo rakiety śnieżne.

Czyli ratowników nie zastąpią roboty?

– Nie ma na to szans. Chociaż były już prowadzone próby z robotami, które przypominają krety i są w stanie poruszać się w lawinisku, pokazując ratownikom nie tylko, gdzie znajduje się zasypany człowiek, ale nawet w jakiej pozycji jest pod śniegiem.

Młodzi ludzie wciąż chcą być ratownikami GOPR?

– Tak, cały czas garną się do służby w górach. Trzeba jednak spełniać kryteria. Ale zwykle ci, co przechodzą, zostają w GOPR na całe życie, spędzają w górach niemal każdą wolną chwilę. Bywa, że to długie tradycje rodzinne. Mamy teraz ratowników będących wnukami tych, którzy zakładali naszą służbę.

A pan kiedy związał się z górami?

– Do GOPR w Beskidach przyszedłem w 1987 r., ale góry prawie od zawsze były obecne w moim życiu. Urodziłem się w Katowicach, więc w Beskidy miałem blisko. Rodzice uwielbiali góry, więc praktycznie w każdy weekend mnie tu zabierali. Potem zacząłem przyjeżdżać już sam, chodziłem bardzo intensywnie, zbierałem kolejne odznaki turystyczne. Zaczęła się wspinaczka, speleologia, przewodnictwo, narciarstwo i wreszcie pomyślałem, że może bym się przydał w tej organizacji. Trafiłem do sekcji operacyjnej Cieszyn. Moim tzw. ratownikiem wprowadzającym był nestor ratownictwa, założyciel tej grupy w 1952 r., Alojzy Szupina. To dla mnie ogromny zaszczyt. No i jakoś te ponad 30 lat zleciało. Góry to po prostu moja pasja.

Co radzi pan osobom, które wybierają się w góry, aby przebywanie w nich było bezpieczne i przyjemne?

– Najważniejsze, żeby turyści zachowywali umiar i rozsądek, wybierali trasy na miarę swoich możliwości i nie zbaczali ze szlaków, zwłaszcza w trudnych warunkach. Trzeba założyć odpowiednie buty i ubranie, które uchroni nas przed chłodem czy deszczem, pamiętać o prowiancie, gorącej herbacie w termosie. Przed wyjściem w góry warto zadzwonić do ratownika dyżurnego danej grupy GOPR, aby zapytać o warunki i planowaną trasę. Dobrze też zainstalować w telefonie aplikację Ratunek, dzięki której ratownicy szybko poznają lokalizację turysty lub narciarza i nie będą musieli nas szukać, tylko pójdą prosto we wskazane miejsce.

Rozmawiał Marcin Czyżewski

Komentarze