Jedno matematyczne równanie umieszczone w książce zmniejsza liczbę czytelników o połowę? Nieprawda!

"Matematyka - daj się uwieść!" i "Fizyka - daj się uwieść!" Christoph Drösser,

 

przeł. Grzegorz Kowalski (1), Danuta Serwotka (2),

 

wyd. PWN, Warszawa

Z miłością nigdy nic nie wiadomo. Piotr Curie uwodził Marię Skłodowską, przesyłając jej odbitkę swojej ostatniej pracy "O symetrii zjawisk fizycznych - symetria pola elektrycznego i magnetycznego", co chyba miało działać na jej intelekt. Podziałało. Z kolei Paul Langevin, kochanek i druga wielka miłość Marii po śmierci Piotra, wkupił się w jej łaski przez współczucie - skarżąc się na swoją dolę i żonę, która go terroryzuje i rozbija mu butelki na głowie. Też podziałało.

Różne drogi prowadzą do tego samego celu. Ale przyznam, że ta, którą obrał niemiecki dziennikarz Christoph Drösser, by zaszczepić w nas miłość do matematyki i fizyki, dwóch najbardziej znienawidzonych w szkole przedmiotów, wywołała we mnie niedowierzanie i zdumienie. Obie książki z serii "Daj się uwieść" aż roją się od wzorów, liczb, rachunków. Jakby na przekór zasadzie nr 1 w twórczości popularnonaukowej: każdy wzór zmniejsza liczbę czytelników o połowę.

Gdyby ta zasada nie miała wyjątków, książki Drössera poszłyby na przemiał. Tymczasem trafiły na listy bestsellerów. Albo zasada nr 1 nie jest uniwersalnym prawem, albo zdarzył się cud. Bo oczywiście Drösser, popularny dziennikarz naukowy w Niemczech, u nas jest kompletnie nieznany, nie działała więc dodatkowa siła przyciągająca w postaci magii nazwiska. Ta sama, która sprawiła, że książka Rogera Penrose'a "Droga do rzeczywistości", której przed habilitacją z fizyki raczej nie da się zrozumieć, też miała duże powodzenie.

Dlaczego więc czytelnicy pokochali serię "Daj się uwieść"? To dla mnie wciąż taka tajemnica jak ciemna materia i ciemna energia w kosmosie. Bo przecież prosty zabieg formalny - książki są tak skonstruowane, że można pominąć wzory i czytać tylko opowiadanka, którymi zaczyna się każdy z rozdziałów - niczego nie wyjaśnia. Może jak w przypadku Skłodowskiej za każdym razem działa inna przyczyna?

Dla mnie magnesem był rozdział perełka - o tym, dlaczego samoloty unoszą się w powietrzu (przeważnie).

Kiedy zapytacie o to fizyka, zdecydowana większość zrobi wam wykład o prawie Bernoullego: że skrzydło jest tak wyprofilowane, iż struga powietrza, która je opływa od góry, musi pędzić znacznie szybciej, żeby się na końcu skrzydła mogła spotkać ze strumieniem dolnym, a ta różnica w prędkościach przekłada się na różnice w ciśnieniu i w ten sposób pojawia się siła nośna. Można to powiedzieć na jednym wydechu i nie ma znaczenia, czy to zrozumiecie, czy nie, bo... i tak to wyjaśnienie jest błędne!

Gdyby lot samolotu miał polegać na prawie Bernoullego, to bracia Wright nigdy nie oderwaliby się od ziemi. Ale mimo to takie tłumaczenie siły nośnej pokutuje w podręcznikach już od pół wieku. Prawdopodobnie za sprawą słynnego noblisty i popularyzatora fizyki Richarda Feynmana, co jest świetnym przykładem na to, że nikt nie jest doskonały.

Drösser też nie jest, ale każdy może sobie znaleźć w jego książkach coś dla siebie albo własnych dzieci, jeśli znowu zaczną dręczyć nas głupimi pytaniami: dlaczego parówki pękają wzdłuż, a nie w poprzek, kobiety szybciej marzną niż mężczyźni, a koty przeżywają upadek z drugiego piętra? No i ilu kandydatom do ręki trzeba dać kosza, żeby optymalnie wybrać sobie męża, albo ile piwa upić z puszki, żeby można było ją potem stabilnie postawić na piasku (te ostatnie to oczywiście pytania starszych dzieci)?

Komentarze