Przede wszystkim ratowało mnie to, że poukładałem swoje życie. Dziecko, praca, obowiązki, rozrywka. Pewna rutyna, która sprawiała, że czułem się spokojniejszy. W gorszych momentach nawet wyjście na chwilę na zakupy czy spacer - w samotności czy z rodziną, dawało mi wytchnienie.
Teraz nie pracuję, bo zawieszono transport do sąsiedniego miasta, w którym znajduje się moje miejsce pracy. Nie miałbym też z kim zostawić dziecka. Żłobki są zamknięte, a moja mama z uwagi na jej wiek odpada. Nie chciałbym, żeby się zaraziła. Narzeczona pracuje, ja zajmuję się dzieckiem i domem.
Czuję jednak, jak powoli zaczyna mnie to coraz bardziej przerastać. Ciągłe przebywanie w domu kojarzy mi się z gorszymi momentami mojego życia. Uruchamiają się stare nawyki. Czasem coraz trudniej wstawać mi z łóżka. Paraliżuje mnie lęk, gdy nawet myślę o tej czynności. I o kolejnym dniu, znów spędzonym w domu. Brak świeżego powietrza, słońca, ruchu odejmuje mi resztki motywacji. Zaczynam czuć się jak w więzieniu, a tym więzieniem staje się nie tylko mieszkanie, ale i moja głowa.
Staram się jednak cieszyć każdym dniem. Na tyle, na ile mogę. Nawet jeśli uśmiech przychodzi każdego dnia z coraz większą trudnością. Uśmiecham się dla dziecka, żeby nie czuło, że tata się sypie. Jest dla mnie iskierką nadziei w nowych warunkach naszego świata.
Codziennie marzę o tym, żeby wszystko wróciło do normy. Oczekuję na jakiekolwiek dobre informacje.
***
Napisz do nas: listy@wyborcza.pl
Materiał promocyjny partnera
Materiał promocyjny partnera
Materiał promocyjny partnera
Wszystkie komentarze
Zapomniałam wczoraj dodać. Lekarstwa naprawdę pomagają. Może jakoś da się dotrzeć choćby telefonicznie do lekarza i dostać stosowną receptę. Trzymam kciuki.
Ten Pan teraz raczej nie wyśle babci na spacer...