Treść Programu Prokreacyjnego nie została wprawdzie ujawniona opinii publicznej, wiadomo jednak, czego na pewno NIE zawiera. Nie zawiera metody in vitro. Niepłodność bowiem, jak twierdzi minister Konstanty Radziwiłł, wynika z kłopotów emocjonalnych par, zaś Narodowy Program Prokreacyjny ma na celu całkowite odejście od finansowania procedury in vitro. Nowości jest więcej: Ministerstwo Zdrowia zamierza także wesprzeć kobiety chore onkologicznie, które po wyzdrowieniu chciałyby zostać matkami. W tym celu będą mogły zamrozić tkankę jajnikową, a po powrocie do zdrowia tkanka zostanie ponownie wszczepiona, zakłada się podjęcie przez nią pracy i dzięki temu możliwość zapłodnienia naturalnego. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem dziewięć miesięcy później urodzi się zdrowy bobas.
W tej ujmującej bajce brakuje przede wszystkim informacji o tym, kto na końcu będzie żyć długo i szczęśliwie, ponieważ na pewno nie będą to niepłodne pary.
Jest to mniej więcej tak samo prawdziwe stwierdzenie jak to, że głównym powodem bezrobocia jest depresja. Owszem, ludzie tracący pracę i wypadający z rynku, którzy nie mogą znaleźć zatrudnienia przez wiele miesięcy, są narażeni na depresję. Jest to jednak skutek ich sytuacji życiowej, a nie jej przyczyna. Pary bezskutecznie starające się o dziecko, jak ustaliła w badaniach Alice Domar, po dwóch latach starań są narażone na zwiększone ryzyko zachorowania na depresję i stany paradepresyjne właśnie dlatego, ponieważ naturalna potrzeba posiadania potomstwa zostaje zakłócona, a to pociąga za sobą szereg skutków psychologicznych i społecznych. Depresje, nerwice, poczucie bycia wykluczonym z życia społecznego są więc konsekwencją przedłużającej się niepłodności, a nie jej powodem. Wiemy o tym z rekomendacji psychologicznych w leczeniu niepłodności wydanych w 2001 r. przez Europejskie Towarzystwo Ludzkiego Rozrodu i Embriologii ESHRE, opartych na szeregu metaanaliz poprzedzonych szerokimi badaniami niepłodnych grup z różnych krajów. Nie jest to więc nowa wiedza. Ale jej istnienie nie przeszkadza ministrowi Radziwiłłowi w zaklinaniu rzeczywistości prokreacyjnej.
Na próżno Agencja Oceny Technologii Medycznych i Taryfikacji ostrzega ustami swoich ekspertów, że metoda proponowana przez Ministerstwo Zdrowia jest eksperymentalna i nie powinna być promowana jako standardowa:
"Nie znaleziono w projekcie odniesienia się do skuteczności i bezpieczeństwa krioprezerwacji tkanki jajnikowej w przypadkach onkologicznych. Tak więc planowane działania odnoszące się do krioprezerwacji tkanki jajnikowej w przypadkach onkologicznych noszą znamiona eksperymentu i nie znajdują akceptacji Rady"
(Opinia Rady Przejrzystości nr 233/2016 z dnia 08 sierpnia 2016 roku o projekcie programu Ministra Zdrowia "Program Kompleksowej Ochrony Zdrowia Prokreacyjnego w Polsce w latach 2016-2020").
Tę samą opinię znajdziemy w dokumentach Amerykańskiego Towarzystwa Medycyny Rozrodu ASRM i Europejskiego Towarzystwa Ludzkiego Rozrodu i Embriologii ESHRE.
Onkofertility, czyli zachowywanie płodności u osób chorych na nowotwory, to prężnie rozwijająca się gałąź medycyny. W trakcie radioterapii i chemioterapii płodność mężczyzn i kobiet staje się na ogół nieodwracalnie uszkodzona. Jądra przestają produkować plemniki, jajniki nie produkują już komórek jajowych. Zostanie rodzicem biologicznego dziecka staje się niemożliwe. Celem onkofertility jest zapobieżenie tej sytuacji. Mężczyźni przed rozpoczęciem terapii oddają nasienie (tak, konieczna jest ta straszliwa masturbacja), od kobiet pobiera się komórki jajowe. To jedyne metody onkofertility, które są medycznie zweryfikowane czyli uprawdopodobniają późniejsze zajście w ciążę i mamy na to dowody. Jest jednak jeden szkopuł. Do zajścia w ciążę potrzebne będzie później zapłodnienie in vitro. I tu zaczynają się schody.
Minister Radziwiłł nie lubi metody in vitro. Jego prawo. Szczęśliwie jest wielodzietnym ojcem, więc zasadniczo do niczego mu in vitro niepotrzebne. Ludzie niepłodni są w zgoła innej sytuacji. Żadnych dzieci, nawet jednego, nie mówiąc o ośmiorgu, które spłodził pan minister. Ludzie chorzy na nowotwór, w przypadku których wyzdrowienie będzie się wiązało ze skutkiem ubocznym w postaci całkowitej utraty płodności, są w jeszcze innej sytuacji: dla nich jedyną szansą na rodzicielstwo jest zamrożenie gamet (komórek jajowych, plemników lub zarodków, o ile jest możliwość uzyskania zarodków). Później dzięki tym zabankowanym gametom i zastosowaniu procedury in vitro będą mieć szansę na zostanie rodzicami. Ale w Programie gamet nie będzie można mrozić, bo ich autorzy tego nie przewidzieli. Przewidzieli jedynie mrożenie tkanki jajnikowej u kobiet, zupełnie jakby nowotwory zdarzały się tylko kobietom. To jednak nie koniec absurdów.
Mrożenie tkanki jajnikowej jest wciąż metodą eksperymentalną i za taką jest uznawane przez naukowe gremia. Dedykowane jest przede wszystkim dziewczętom przed okresem pokwitania, od których nie można pobrać dojrzałych komórek jajowych, nie mówiąc już o zarodkach. I to właśnie podkreślają rekomendacje ASRM: jeśli już proponować ekspertyment to tej grupie, dla której i tak nie ma alternatywy. Z dorosłymi pacjentkami onkologicznymi jest jednak inaczej. One mogą mrozić komórki jajowe, część z nich - jeśli rokowania są pomyślne i jeśli są w stałym związku - może zdecydować się na pełną metodę in vitro, czyli doprowadzić do powstania i zamrożenia zarodków.
Ale to nie koniec problemów z mrożeniem tkanki jajnikowej. Zastosowanie autoprzeszczepu tkanki jajnikowej w przypadku białaczki wiąże się z ryzykiem ponownej reintrodukcji choroby nowotworowej, co wiadomo już z badań. Z tego powodu nie powinno być rozważane u pacjentek, które zachorowały na nowotwory krwi. Innym problemem jest ten, że po zastosowaniu terapii onkologicznej należy odczekać kilka lat (przeciętnie ok. 2-5), aby upewnić się, że pacjentka weszła w trwałą remisję i ciąża nie zagrozi jej życiu. Jeśli zatem pacjentka ma 35 lat w momencie zachorowania na nowotwór, do ciąży będzie gotowa w wieku lat 39. Jej szanse na spontaniczną ciążę dramatycznie maleją z powodu wieku. Właśnie dlatego tej grupie proponuje się mrożenie komórek jajowych lub zarodków, a nie wciąż mało skuteczne mrożenie tkanki jajnikowej.
Kolejną kontrowersją jest ta, że dzięki przeszczepieniu zamrożonej tkanki jajnikowej od pacjentek onkologicznych do 2015 roku urodziło się dopiero 36 dzieci na całym świecie (Jensen 2015). W 2016 r. ta liczba wzrosła do zaledwie 40 narodzin.
Żeby było straszniej i śmieszniej, w czteroletnim Programie przewidziano wycenę zaledwie 75 procedur pobrania i zamrożenia tkanki jajnikowej. Robi to niemałe wrażenie w kraju, w którym mieszka 38 milionów obywateli i 300 tysięcy z nich choruje na raka. Jak więc możemy mówić poważnie o onkofertility, jeśli jej beneficjentami stanie się mniej niż 20 osób rocznie?
Ale przeszczep tkanki jajnikowej ma jedną zaletę. Nie wymaga późniejszego zastosowania metody in vitro. Jest wprawdzie interwencją eksperymentalną, bo w przypadku tego rodzaju przeszczepów nie jest jednoznacznie wiadomo, czy ciąże naprawdę pochodziły z przeszczepionej tkanki, a nie z drugiego zachowanego jajnika, co zaznaczono w rekomendacjach ASRM. Jest więc wysoce dyskusyjne, czy dzięki Programowi prokreacyjnemu narodzą się w ogóle jakiekolwiek dzieci pacjentkom poonkologicznym. Pewne jest za to, że sumienie ministra Radziwiłła nie zostanie obciążone metodą in vitro, z której skorzystają obcy ministrowi ludzie. O ile rzeczywiście w zdrowiu publicznym chodzi jedynie o sumienie Ministra Zdrowia.
Konkluzja jest prosta. Nasz kraj stał się krajem, w którym trendy medyczne zostały zastąpione trendami watykańskimi i subtelnym światem wewnętrznych rozpoznań moralnych członków rządu. Za wycofaniem refundacji in vitro nie stały powody ekonomiczne, ponieważ program refundacyjny realizowany w latach 2013-2016 zakończył się doskonałymi wynikami: 31 proc. ciąż, ponad 4 tys. urodzonych dzieci, część nadal w drodze, więc liczba się zwiększy. Trudno też poważnie przyjąć argument, że koszt programu (trzyletni program kosztował ponad 200 mln) przerósł możliwości budżetu, który co roku asygnuje 1,5 mld na utrzymanie lekcji religii w polskich szkołach i który wyda dokładnie tyle samo środków na Program Prokreacyjny. Historia przewidziana dla osób chorych onkologicznie pokazuje niczym soczewka, o co chodzi w tym całym zamieszaniu: nie o dzieci, nie o ciąże i nie o zdrowie obywateli. Chodzi o to, aby wypchnąć metodę in vitro poza nawias współczesnej polskiej medycyny, mamiąc Polaków gładkimi tekstami, że noszenie luźnej bielizny i dostęp do laparoskopii zagwarantują im rodzicielstwo.
Kasandrycznie przepowiem, że ten plan się powiedzie.
Powodem, dla którego wspomniani panowie przeprowadzili pierwsze udane zapłodnienie in vitro, nie była chęć igrania z naturą ani potrzeba zarobienia pieniędzy. Nawiasem mówiąc, metoda in vitro nigdy nie została zastrzeżona jako komercyjny znak towarowy, co stało się udziałem NaProTechnologii, tak bliskiej sercu obecnych rządzących. Powód był inny. Były nim tysiące zrozpaczonych ludzi, którym konwencjonalne techniki medyczne nie były w stanie pomóc. Dlatego szukano innych technik. Szczęśliwie je znaleziono, dzięki czemu na świecie urodziło się już ponad 5 mln dzieci w wyniku procedury in vitro (ESHRE 2015).
Dziś rządzący Polską przekonują nas, że mają moc zawrócenia rzeki kijem. Choć techniki takie jak operacyjne udrażnianie jajowodów zostały dawno skompromitowane naukowo, ponieważ nie tylko nie są skuteczne dla kobiet po 35. roku życia, ale grożą również wysokim ryzykiem ciąży pozamacicznej w przypadku kobiet młodszych; choć nie istnieje żadne badanie dowodzące, że zmiana bokserek na szorty odwróci całkowity brak plemników w nasieniu (azoospermię), i choć wiemy, że największym problemem dla płodności jest kradzież czasu reprodukcyjnego zdefiniowana przez prof. Szamatowicza jako wieloletnie przetrzymywanie pary w procesie diagnostycznym - Polska będzie udawać, że napisze historię medycyny reprodukcji na nowo.
Bo przecież celem nie jest pomoc osobom niepłodnym. Celem jest zasłużenie na aprobatę polskiego Episkopatu, który wreszcie wymówi najdroższe i najmilsze słowa: "Dobra robota, chłopaki!".
Znajdziesz nas na Twitterze , Google+ i Instagramie
Jesteśmy też na Facebooku. Dołącz do nas i dziel się opiniami.
Czekamy na Wasze listy: listy@wyborcza.pl
Wszystkie komentarze