W moim komentarzu sugeruję skuteczny sposób na to, by poważne i opiniotwórcze pisma nieobecne na ministerialnej liście były jednak dostępne we wszystkich sądowych czytelniach, których użytkownicy tego sobie życzą. A także w innych publicznych czytelniach w Polsce, na przykład w gminnych bibliotekach. Sugerowany przeze mnie sposób to prywatne prenumeraty.
Oto co proponuję: zaprenumerujmy, my, Polacy, naszym bibliotekom wartościowe pisma spoza ministerialnej listy. Sami, prywatnie. Ja już to zrobiłem. Kilka dni temu zafundowałem roczną prenumeratę "Gazety Wyborczej" i "Polityki" pewnej małej uniwersyteckiej bibliotece. Moja żona zafunduje natomiast taką samą prenumeratę gminnej bibliotece w małym miasteczku daleko stąd. Opłacenie prenumeraty jest nietrudne, jeśli się korzysta z internetowej strony Ruchu. Można to załatwić w kwadrans. Nie jest tanie, bo wymaga inwestycji 1,4 tys. zł, ale przecież Polska nie jest w ruinie, przecież wspólnie stać nas na to! Nas, to znaczy Polaków najgorszego sortu, proroczo wyśnionych przez Starszych Panów: pogodnych, zamożnych, darzących uśmiechem się wzajem...
W prawie wszystkich komentarzach popierających ustanowienie ministerialnej listy Ksiąg Niezakazanych przeczytałem zdziwienia, a potem śmichy i chichy na temat istnienia podręcznych czytelni prasy w sądach i w publicznych urzędach ("to sędziego nie stać na kupienie sobie gazety?"). Popierający pana ministra Ziobrę wyraźnie nie wiedzą, że takie instytucjonalne czytelnie są cywilizacyjnym standardem wszędzie w świecie. To jest oczywista oczywistość. Na ogół listę prenumerowanych periodyków ustala tam bibliotekarz w porozumieniu z kolegami, to znaczy pracownikami i dyrekcją, stosując ustanowione przez nich samych reguły. W różnych instytucjach reguły mogą być różne. I są różne. Różnice wynikają z samej istoty obywatelskiego społeczeństwa: nic o nas bez nas. To my sami najlepiej wiemy, co chcemy i co mamy czytać. Państwowy właściciel instytucji daje na prenumeratę pieniądze pochodzące z naszych podatków, ale dobry obyczaj wymaga od niego, aby nie zakazywał nam prenumeraty nielubianych przez siebie tytułów.
Tak jest na ogół w normalnych, cywilizowanych krajach. Tak nie było "za komuny" w Polsce. Partia i rząd starały się kontrolować wszystkie aspekty społecznego życia Polaków. Także to, jakie książki i jakie gazety kupują Polacy do swych prywatnych i publicznych bibliotek. Pełna kontrola nigdy się jednak w Polsce nie udała. Teraz się też nie uda.
W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych bardzo wielu Polaków stawiało opór totalitarnej władzy twardo - otwarcie i publicznie. Powstała "Solidarność", były protesty intelektualistów, strajki wielkich zakładów pracy, podziemne wydawnictwa i prasa, latające uniwersytety... O tym wszyscy wiemy. Mniej znane są działania miękkie, skromniejsze, zupełnie prywatne, zwykle niewymagające publicznego okazania osobistej odwagi, świadomie unikające rozgłosu... Jednym z takich działań były prywatne prenumeraty zagranicznych czasopism dla bibliotek państwowych uniwersytetów.
Za komuny nie było jeszcze internetu, więc do kontaktu ze światową nauką konieczne były także dobrze wyposażone biblioteki. Uniwersyteckie biblioteki kupowały i prenumerowały za granicą książki i pisma według ustalanego odgórnie rozdzielnika - w Peerelu ministerowie także układali listy, co można, a czego nie można prenumerować. Profesor Włodzimierz Zonn, nauczyciel i mentor kilku pokoleń polskich astronomów, często powtarzał, że potrzebne nam w pracy książki i czasopisma musimy koniecznie kupować sami, prywatnie, nie licząc na pomoc komunistycznego rządu. Tak też w znacznym stopniu robiliśmy. Ja przez lata prenumerowałem prywatnie dla naszej biblioteki "Scientific American" i "Nature". Koledzy prenumerowali inne fachowe periodyki. Mieliśmy w bibliotece wszystko, co było potrzebne do pracy naukowej i do kształcenia naszych studentów. Dzięki sobie samym, prywatnie wspomagając naszą instytucję.
Coraz częściej widzę z niepokojem i ogromnym smutkiem, jak po wygranych przez PiS wyborach nowe władze kształtują swą politykę wobec polskiej kultury, sztuki, nauki i edukacji, dokładnie kopiując wzory Peerelu. Wróciły już ministerialne listy pism dozwolonych, wróciło ingerowanie ministrów w programy teatralne, wróciło chaotyczne wywracanie do góry nogami systemu szkolnej edukacji bez konsultacji z nauczycielami, wróciły pomysły na wielkie filmowe popagitki, a przede wszystkim wróciła bezwzględna i bezwstydna kontrola publicznych mediów. Dlatego namawiam wszystkich Polaków najgorszego sortu - nie dajmy się! Róbmy swoje. Aby opinie inne niż tylko "jedynie słuszne" opinie partyjne były dobrze w Polsce słyszane, zaprenumerujmy prywatnie dla jak największej liczby małych polskich bibliotek wartościowe pisma spoza listy pana ministra sprawiedliwości. Póki jeszcze możemy to zrobić legalnie.
*Marek Abramowicz - astrofizyk, zajmuje się teorią dysków akrecyjnych oraz klasyczną i kwantową teorią czarnych dziur. Jest emerytowanym profesorem fizyki na Uniwersytecie w Göteborgu. Od niedawna pracuje także w Centrum Astronomicznym im. Kopernika PAN. W latach 80. pisał dla paryskiej "Kultury"
Materiał promocyjny partnera
Materiał promocyjny partnera
Materiał promocyjny partnera
Wszystkie komentarze