Zaczęłam się zastanawiać nad moim miejscem w nauce i okazuje się, że jestem nikim. Przez kilka lat z zapałem jeździłam na konferencje naukowe i publikowałam w wydawnictwach pokonferencyjnych. Okazuje się, że wszystkie moje artykuły tego typu to śmiecie nieliczące się do dorobku.
Zanim wybrałam ostatecznie kierunek zainteresowań naukowych, przez jakiś czas ciągnęłam tematykę z doktoratu - publikacje z tego okresu też nie liczą się do dorobku habilitacyjnego, bo są nie na temat.
Nie mam publikacji z listy filadelfijskiej - chyba niewielu doktorów z nauk społecznych ma takowe. W sztandarowych periodykach z mojej dziedziny też jeszcze nie publikowałam - teraz sama nie wiem, dlaczego do tej pory nie spróbowałam.
Dodatkowo nie byłam kierownikiem żadnego dużego grantu. Przymierzam się do złożenia projektu do NCN-u, ale mam słaby dorobek i nie byłam kierownikiem grantu, a to jest szczególnie punktowane. Oczywiście, że mogłam pisać i publikować więcej i nie rozdrabniać się, jeżdżąc na konferencje, ale myślałam naiwnie, że nauka to też spotkanie z innymi badaczami.
Co robiłam zamiast pisania? Nic ważnego - urodziłam i wychowuję dziecko, zajmuję się dydaktyką - od doktoratu do dziś prowadziłam osiem różnych wykładów i konwersatoriów i seminarium licencjackie. Staram się być na bieżąco, więc co roku udoskonalam swoje wykłady - pochłania to sporo czasu.
Oprócz tego oczywiście cała "papierologia" polegająca na pisaniu różnych dziwnych rzeczy na polecenie MNiSW. Czasem nie wiem, czy istnieje życie pozanaukowe.
Kiedyś dr hab. tuż po czterdziestce wzbudzał zainteresowanie - taki młody, a już habilitowany. A teraz? Habilitacja to nie dowód na dojrzałość naukową, ale kolejny obowiązkowy szczebelek, na który mam obowiązek się wdrapać - w moim przypadku przed czterdziestką, bo doktorat napisałam przed skończeniem 30 lat.
Ostatnio obserwuję, jak uczelnia pozbywa się zdolnych dydaktyków, którzy nie zdążyli z habilitacją, a pozostawia tych, którzy są słabymi dydaktykami, ale mają habilitację. Dopada mnie też chyba uczucie wypalenia zawodowego - coraz częściej wydaje mi się, że to, co robię, nie ma sensu.
Gdybym uczyła czegoś konkretnego, chociażby jak robić meble, to byłoby "po coś", a tak? Wykładam, piszę, jeżdżę na konferencje, a summa summarum okazuje się, że robię zbyt mało. Gdybym musiała szukać pracy, to okazuje się, że nie posiadam żadnych przydatnych umiejętności: nie obsługuję kasy fiskalnej, wózka widłowego, nie mam doświadczenia w pracy biurowej. Jestem nikim.
Dzisiaj nie ma na uczelni miejsca dla osób niewybitnych, zwykłych, przeciętnych, ale pasjonatów, dobrych w tym, co robią. Od jakiegoś czasu popularne jest powiedzonko: publish or perish, dodam: habilituj się albo spadaj.
Mam jednak nadzieję, że starczy mi czasu i determinacji.
Czekamy na Wasze listy. Napisz: listy@wyborcza.pl
Materiał promocyjny partnera
Materiał promocyjny partnera
Materiał promocyjny partnera
Wszystkie komentarze