Problem bezrobocia wśród młodych jest dziś medialnym tematem, i dobrze, bo problem jest realny. Budzi natomiast moją ogromną zgrozę ton, poziom bezczelności i głupoty niektórych ludzi mediów, gdy przychodzi czas na rozmowę o młodym pokoleniu.
Piszę to na dzień przed maturą, a taki dzień jest dobry medialnie, by pochylić się nad dolą i niedolą młodzieży. I oto mamy główne wydanie "Faktów" TVN i materiał Renaty Kijowskiej "Egzamin dojrzałości?", a w nim szybka "setka" z Janem Wróblem , który mówi z charakterystyczną dla siebie pogodą ducha: "(Ktoś) spędza nawet kilka lat na takich studiach, kończy je, umiejąc nic, z dyplomem, który wart jest nic, z doświadczeniem życiowym, które jest nic niewarte... no, ten ma parę lat w plecy". Niebywałe! Takie rzeczy mówi nie tylko znany publicysta, autor książek, ale też człowiek edukacji, dyrektor liceum! Podkreślmy, człowiek, którego zadaniem jest dbać o jak najlepszą wiedzę wśród młodych, mówi, że ktoś po studiach posiada wielkie NIC!
Można tłumaczyć pana Wróbla tym, że mówił o kierunkach, o których powszechnie wiadomo, że nie ułatwiają znalezienia godnej pracy i płacy, ale to jest ledwie zauważalny kontekst, przekaz wielkiego NIC poszedł w świat, wystarczy, by wielu młodych poczuło się jak w spełnionym śnie Kononowicza, który akurat dla nich staje się koszmarem.
Przypominam sobie innego znanego dziennikarza i publicystę, który uległ podobnej nieodpowiedzialności w słowie, a chodzi o Jacka Żakowskiego, przeprowadzającego dłuższy czas temu w TOK FM wywiad z minister Barbarą Kudrycką . Pytał minister nauki i szkolnictwa wyższego, po co uczelnie produkują tylu dziennikarzy. - Przecież wiadomo, że w mediach są bądź będą same zwolnienia - mówił Żakowski.
Takie pytanie prof. Kudryckiej też bym chętnie zadał (też studiowałem dziennikarstwo), ale w toku rozmowy pan Żakowski dzieli się swoimi refleksjami dotyczącymi studentów w ogóle: "...jak się patrzy na twarze studentów, ja często jeżdżę z gościnnymi wykładami czy seminariami po uczelniach w Polsce, to w ogóle nie widać, by ta część populacji była zdolna do tego [tj. osiągnięcia wyższego wykształcenia]".
Złapałem się za głowę! Jacek Żakowski po twarzach poznaje ludzkie zdolności! To tak, jakby powiedzieć, że po twarzy pana redaktora Żakowskiego nie widać zdolności do abstynencji... Żakowski konkluduje, że "ulegliśmy jakiemuś mirażowi", że można wykształcić na wyższym poziomie 50 proc. obywateli. To znamienne, elita przestrzeni informacyjnej i prawodawczej ulega mirażom i entuzjastycznym tezom, a całe pokolenie ponosi cenę za to, co wydawało się pokoleniu ich ojców i matek.
Rozumiem, że młodość nigdy nie cieszyła się szacunkiem starszych, co najwyżej ich pobłażliwością, ale im dłużej obserwuję debatę o sytuacji młodych na rynku pracy, tym bardziej rośnie we mnie wściekłość i frustracja.
W tej debacie jest mnogość negatywnych głosów o pokoleniu młodych ze strony tych, którzy mają dziś wszystko: głos, pozycję, pracę, doświadczenie, dorobek, pieniądze, a nawet klucze do drzwi, przez które młodzi chcą przejść.
Wszystko to trzymają dziś w rękach pracodawcy (w głównej mierze) i podmioty edukacji. Media, transmitując zwłaszcza pretensje pracodawców i profesorów postrzegających młodych jako nieprzygotowaną, roszczeniową hordę pustych nieuków, krzywdzą całe pokolenie, grzebiąc nie tylko zaufanie pracodawców do umiejętności młodych, ale również pewność siebie młodego pokolenia, jego determinację i wiarę, że kolejne inwestycje w siebie na polu edukacji i aktywności zawodowej zaprocentują awansem społecznym. Niszczy się też wartość edukacji jako takiej, uważanej coraz powszechniej za bezwartościową przez tych, którzy ją dają (o zgrozo!), i tych, którzy ją posiadają.
Dziś młodym proponuje się destrukcję, a nie konstrukcję. I ta destrukcja dotyczy większości ich dotychczasowej drogi życiowej. Namawia się ich do pragmatycznego i perspektywicznego myślenia, ale co to znaczy? Mówi się: może nie studiuj, pójdź do pracy, zobacz, w czym jesteś dobry, wybierzesz wtedy studia zgodne ze swoimi zainteresowaniami. Co za bzdura!
Kiedy osiemnastoletni chłopak z zamiłowaniem do matematyki i fizyki kończy ogólniak i nie wie jeszcze, co chce robić, a po dwóch lub trzech latach dostaje oświecenia, że jednak robotyka to jest to, czego chce, to wątpię, że dojdzie do tego wniosku dlatego, że ktoś pozwolił mu narysować system hydrauliczny lewej nogi robota kopiącego rowy, lecz raczej dlatego, że sam będzie już miał dość ich kopania.
A jaką "konstrukcję" myślową może przeprowadzić młoda tegoroczna maturzystka lubująca się w zagadnieniach informatycznych, gdy otworzy gazetę? Polska potrzebuje na gwałt programistów, no i jeszcze perfekt angielski, a najlepiej dodatkowo jakiś drugi. Poświęci od trzech do pięciu lat na naukę rozmaitych języków programowania i obcych, a przez ten czas rynek IT się nasyci bądź technologia zmieni o trzy-pięć generacji. Wtedy jej kompetencje staną się tak powszechne jak umiejętność przeniesienia danych na pamięć przenośną. Wtedy ta biedna dziewczyna otworzy znowu gazetę i przeczyta, że na wczoraj potrzebni Polsce są humano-programiści z umiejętnością pisania aplikacji na siatkówkę oka. Technologicznym guru świata będzie Raymond Kurzweil, a dziewczynie zostanie tylko myślowa dekonstrukcja.
Młodzi chcą systemu, chcą w nim uczestniczyć i egzystować oraz wymagają, by był skuteczny. Obecny system proponuje im tylko mydlaną bańkę, w której rozbudza się ambicje, oczekiwania i żądzę prestiżu, a która na końcu edukacyjnej drogi pęka pod własnym ciężarem.
Urodziłem się w 1986 roku, mój rocznik był pierwszym, który przeszedł pełną drogę według nowej reformy edukacji, tj. podstawówka - 6 lat, gimnazjum i liceum - po 3 lata (plus nowa matura), licencjat - 3 lata, magisterium - 2 lata. Gdy ta reforma wchodziła w życie, cieszyła się wielkim entuzjazmem polityczno-medialnym, zewsząd słyszałem, że jest ona gwarantem dobrego wykształcenia, a co za tym idzie - dobrej pracy. Dlaczego ja, kilkunastoletni wtedy chłopak, miałem temu nie wierzyć? I skąd miałem czerpać wyobrażenie o tym, że będzie zupełnie odwrotnie, skoro takiego wyobrażenia nie miały nawet elity budujące taki system edukacji? Może, gdybym uczył się samodzielnego myślenia, a nie metodologii rozwiązywania testów? Cóż, klucz odpowiedzi tego nie obejmuje. 0 pkt.
Nie chcę tu rozgrzeszać mojego pokolenia urodzonego w latach osiemdziesiątych, pokolenia szukającego lub wchodzącego właśnie na rynek pracy, której to pracy niespełna połowa nie może bądź nie chce znaleźć. Sam staram się nadrabiać swoje braki i dostosowywać do wymagań czasów. Ale oburzam się, gdy słyszę, że ja, moi koledzy i koleżanki z bliskich roczników nie jesteśmy nic warci.
Przecież musimy reprezentować sobą więcej niż jakiekolwiek pokolenie dotychczas szukające pracy, zgadzać się na brak ciągłości i stabilności zatrudnienia, często pracować więcej, jeszcze częściej zarabiać mniej, trzymać wróbla w garści, gdy wiele lat obiecywano nam gołębia na dachu.
Krzysztof Varga w swojej książce "Trociny" pisał tak o sytuacji młodych na rynku pracy w latach dziewięćdziesiątych i dziś (cytuję z pamięci): "Wtedy szczeniaki poiło się mlekiem i głaskało po grzbiecie, dziś pakuje się je do worków i topi w rzece". Trudno o lepszą puentę.
Czekamy na Wasze listy. Napisz: listydogazety@gazeta.pl
Wszystkie komentarze