Mam tę nieprzyjemność być osobą bezrobotną i na własnej skórze doświadczyłam boleśnie, jak fikcyjny i absurdalny jest państwowy system pomocy dla bezrobotnych. Dla ścisłości - mówię o osobach zarejestrowanych w PUP-ach (dobra nazwa).
Zacznijmy od tego, że szukanie pracy wymaga wkładu finansowego. Nic nie jest za darmo - ani gazeta z dodatkiem "Praca", ani internet (70 proc. ogłoszeń), ani telefon, ani bilet na autobus czy pociąg, bo przecież nie każdy mieszka w pobliżu Urzędu Pracy albo firmy, która ogłasza nabór. Jak się ma samochód, to też trzeba wlać do baku.
Tymczasem polskie prawo zablokowało osobom zarejestrowanym możliwość zarobienia najmniejszych pieniędzy, czy to na umowę o dzieło, zlecenie, czy w inny sposób, np. sprzedaż. Jak to wygląda w praktyce?
Tuż po zwolnieniu podjęłam próbę zarejestrowania się w PUP, ale ponieważ miałam za miesiąc dostać wynagrodzenie za pewne zlecenie (już zresztą wykonane), okazało się, że nie mogę być zarejestrowana. A jako zarejestrowana nie mogę podejmować żadnej dorywczej pracy!
W związku z tym mam otwarte pytanie do ministra pracy - z jakich środków osoba bezrobotna ma opłacić wyżej wymienione narzędzia poszukiwania pracy - prasę, internet, telefon, bilety na środki komunikacji, benzynę, jeśli jej się zabrania uzyskania jakiegokolwiek dochodu?
Rozumiem, że byłoby absurdem pracować, zarabiać kupę kasy i jednocześnie być zarejestrowanym (ludzie zresztą i tak to robią, tyle że na czarno, a państwo nic z tego nie ma), ale chyba należałoby dać możliwość zarobienia minimum niezbędnego do samodzielnego poszukiwania pracy. Może 200, może 300 zł na miesiąc powinno być dozwolone!
Druga sprawa. Przyznanie zasiłku uzależniono od tego, czy w okresie 1,5 roku przed zwolnieniem bezrobotny pracował przez rok na umowę o pracę z minimalnym wynagrodzeniem. Co w takim razie z osobami, którym ze względu na koszta obcięto etat?
Wyobraźmy sobie, że taka osoba przepracowała 15 lat w jednej firmie, z czego 13 lat na pełny etat. W ciągu tego okresu pracodawca wpłacał składki na rzecz Funduszu Pracy, z którego wypłacane są zasiłki dla bezrobotnych. A potem przez dwa lata, żeby ratować swoje miejsce pracy, pracownik zgodził się na pracę na część etatu. W końcu i tak został zwolniony. I teraz - jeśli nie spełnia warunku (pełen etat, 1,5 roku, 365 dni), zasiłku nie dostanie. To co się stało z pieniędzmi, które były wpłacane przez te lata?
A ktoś, kto przepracował tylko rok, ale na całym etacie, zasiłek dostanie, mimo że wpłacił o wiele mniej niż osoba, która przepracowała 15 lat. Czy nie jest to okradzenie tego drugiego bezrobotnego pracownika z należnej mu pomocy finansowej?
Załóżmy, że pracodawca poskracał etaty, żeby obniżyć koszt funkcjonowania firmy, z czego państwo miało ewidentną korzyść w postaci podatków (firma działa, to płaci). Dlaczego potem się elegancko wypięło na osoby zwolnione?
Czy może mi ktoś wytłumaczyć, jaki jest sens uzależniania pomocy finansowej (zasiłku) nie od wkładu "własnego" w Fundusz Pracy, tylko od tego, kto, w jakim czasie etc. Rozumiem, że osoba, która pracuje krótko, musi na ten zasiłek jakoś zapracować. Ale co z pracownikiem, który przepracował kilkanaście lat, a czasem nawet 20-30 lat?
Czuję po prostu skrzywdzona, oszukana i okradziona przez państwo. Wytłumaczcie mi, proszę, że nie mam racji.
Czekamy na Wasze listy. Napisz: listydogazety@gazeta.pl
Materiał promocyjny partnera
Materiał promocyjny partnera
Wszystkie komentarze