Jestem mężem nauczycielki. Żona ma 41 lat i pracuje w zawodzie od pięciu lat, w prywatnej szkole. Wcześniej była księgową i menedżerem. Kiedy nasz status materialny na to pozwolił, postanowiła spełnić swoje marzenia. Na własny koszt ukończyła studia podyplomowe i rozpoczęła pracę w szkole.
Ja cieszyłem się podwójnie. Moja miła będzie nareszcie robić coś co lubi, i spędzi więcej czasu w domu, będziemy mieli więcej czasu, no i wakacje... tyle wolnego...
Moja żona pracuje średnio 230-260 godzin w miesiącu (mierzyłem przez 3 miesiące).W ferie, które minęły przygotowywała różne sprawozdania, tabelki, materiały, łącznie przez 23 godziny, oprócz pracy przy komputerze była nieustannie zamyślona i zaabsorbowana sprawami szkoły. W czasie tzw. zielonej szkoły przez 3 dni spała po 3 godziny, bo dzieci trzeba było utulić.
Pierwszy tydzień letnich wakacji spędziła w szkole (tak jak ostatni), kilkakrotnie w czasie ich trwania rozmawiała telefonicznie z przedstawicielami wydawnictw książkowych, wysyłała sążniste maile w sprawie podręczników.
A gdy wyjechaliśmy nareszcie na 10 dni, czytała... podręczniki.
W prywatnej szkole zarabia 1900 zł na rękę.
Kiedy już minister, samorząd, prywatny właściciel, obetnie zarobki nauczycieli, dołoży im więcej pracy, i skróci wakacje znów będę się cieszył, bo moja żona ostatnio coraz częściej wspomina, że chyba zrezygnuje z tej pracy. I dobrze!
Co o tym sądzisz? Napisz: listydogazety@gazeta.pl
Materiał promocyjny partnera
Materiał promocyjny partnera
Materiał promocyjny partnera
Wszystkie komentarze