Z niepokojem przeczytałem list otwarty Pawła Huelle o wypowiedzi prof. Leszka Balcerowicza o nauczycielskich przywilejach.
Dlatego postanowiłem napisać. Pozwalam sobie na to jako mąż nauczycielki, który może się na co dzień przyglądać sytuacji w polskiej oświacie. Niech to będzie dowód na próbę obiektywizmu w tej sprawie, który próbuje spojrzeć na wszystko przełamując własne, partykularne interesy.
Moja żona pracuje, tak jak wszyscy nauczyciele, 18 godzin w tygodniu, chciałbym jednak przypomnieć że to 18 godzin lekcyjnych, czyli 45 minutowe lekcje, które łącznie dają 810 minut, czyli 13,5 rzeczywistych godzin. Do tego dochodzą przerwy 5-minutowe, co daje 900 minut tj. 15 rzeczywistych godzin zegarowych. Moja żona, nauczycielka z 10-letnim stażem poświęca na przygotowanie się do lekcji i sprawdzanie prac ok. 4 godzin tygodniowo. Do tego dochodzi udział w radach pedagogicznych i wywiadówkach, które nie odbywają się przecież co tydzień. Nawet dwa razy w miesiącu zajmowały jej miesięcznie od 4 do 6 godzin. Rzeczywisty czas jej pracy to zatem 20,5 godziny maksymalnie. Ale przecież od tego należy odliczyć, nie tylko długie okresy wakacji, ferii i przerw świątecznych, ale także różnego rodzaju sytuacje związane z maturami, egzaminami zawodowymi, świętami szkolnymi, w czasie których lekcje się nie odbywają. Z tego, że nauczyciel krótko pracuje korzysta skwapliwie małżonka i jej koleżanki. Może bowiem dzięki temu podejmować inne czynności zarobkowe np. korepetycje.
Z uwagi na nieobecności innych nauczycieli przydzielono jej w niektórych miesiącach dodatkowe zajęcia ponadwymiarowe. Jak widać dłużej niż 18 godzin bez problemu pracować można, co robi większość nauczycieli szkole. Dziwią mnie zatem słowa pana Huelle, który twierdzi, że będąc nauczycielem musiał poświęcać noce na sprawdzanie prac i wykonywanie innych obowiązków. Jeśli bowiem nauczyciel pracuje 3,5 godziny dziennie (18 godzin w tygodniu dzielone przez 5 dni), albo biorąc pod uwagę dodatkowe czynności 4 godziny dziennie, to co on robił przez pozostałą część dnia.
Paweł Huelle w swoim liście porusza sprawę nauczycielskich wynagrodzeń. Moja żona po kilkunastu latach w szkole i osiągnięciu stopnia nauczyciela dyplomowanego zarabia 3400 zł brutto. Może to dla niektórych mało, ale dla wielu jest to całkiem przyzwoite wynagrodzenie, zwłaszcza poza Warszawą i innymi dużymi miastami. Fakt, że moja żona dorabia do pensji korepetycjami wynika, nie z tego, że brakuje nam na życie, ale raczej z chęci dorobienia sobie na dodatkowe przyjemności, skoro jest taka możliwość.
Dodatkowe wynagrodzenie za godziny ponadwymiarowe, które często przekracza 800 zł pomijam, gdyż nie ma gwarancji, że będzie je otrzymywać w kolejnym roku. Do pensji podstawowej dochodzą trzynastka, świadczenie urlopowe, inne świadczenia socjalne. Całość wynagrodzenia tylko ze stosunku pracy wynosi zatem rocznie ok. 45 000 zł brutto, co daje 3750 zł miesięcznie. Uważam osobiście, że nauczyciele powinni zarabiać więcej, tak by podnieść prestiż zawodu i przyciągnąć do niego dobrych nauczycieli. Nie zmienia to jednak oceny, że przywilej pracy 15 godzin, nie mówiąc już o innych przywilejach typu: urlopy dla poratowania zdrowia, całkowita niemożność zwolnienia z pracy są nieuzasadnione, niesprawiedliwe i niemoralne, zwłaszcza dla pozostałej części społeczeństwa, która nierzadko pracując powyżej 40 godzin w tygodniu, musi zapracować na to swoimi podatkami. Nie bardzo widzę argumenty przeciw dłuższej pracy nauczycieli. Niskie pensje należy podnosić, ale również należy podnieść czas tygodniowej pracy.
Czekamy na Wasze listy. Napisz: listydogazety@gazeta.pl
Materiał promocyjny partnera
Wszystkie komentarze