Miał wtedy 89 lat i powtarzał, że bieg wyraża poważny stosunek do życia. - Umrę w biegu! - uśmiechał się. A w sytuacjach, które nie zachęcały do uśmiechu, patrząc w oczy słuchaczy, recytował Mickiewicza:
Więc nie z wzięcia przyklasków, ni zaszczytnej palmy,
Żeśmy pożyteczniejsi, z tego się pochwalmy.
Niech każdy, jak ów Greczyn, głosi dzielność swoję:
"Mocniejszy jestem, cięższą podajcie mi zbroję".
Nosił zbroje najcięższe: w komórce kontrwywiadu więziennego Delegatury Rządu na Kraj, w Biurze Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK i w Żegocie, w opozycyjnej "Gazecie Ludowej", w stalinowskich więzieniach w latach 1946-54, po Październiku '56 jako tajny współpracownik Radia Wolna Europa, potem jako senator RP i szef dyplomacji. Nosił zbroje najcięższe i biegł.
Kiedy i gdzie się tego nauczył? - pytałem. Opowiedział o apelu w Auschwitz we wrześniu 1940 r., miał 18 lat, nieco mniej niż ci buczący na Powązkach: "Pięć tysięcy więźniów stojących na baczność. Grupa esesmanów. Baraki. Komin, który okazał się kominem krematorium nr 1. Szalejący kapo. Po chwili zobaczyliśmy, jak wyciągają z szeregu jakiegoś mężczyznę, biją go pałkami, katują. Upadł. Zaczęli go deptać. A my staliśmy na baczność, bez słowa, z niewidzącymi oczyma".
Kiedy i gdzie? Odpowiedział: "Tąpnięcie nastąpiło 28 października. Tąpnięcie fizyczne i psychiczne. Apel karny w chłodzie i deszczu trwał kilkadziesiąt godzin. Kosztował życie stu kilkudziesięciu osób. Ja wiem, że sto kilkadziesiąt osób w porównaniu z infernalnymi danymi statystycznymi II wojny światowej brzmi dosyć niewinnie. Ale sto kilkadziesiąt osób na pięć tysięcy stojących na placu apelowym... Nie zostali zatłuczeni, nie zostali zastrzeleni. Po prostu umarli".
Kiedy i gdzie? Odpowiedział: "12 grudnia w czasie pracy przy czyszczeniu cegieł straciłem przytomność. Byłem wycieńczony, pokaleczony, zbolały. To zgodne z normą oświęcimską. Tak jak normalne byłoby, gdybym zginął pod uderzeniem pałki albo od przydeptania gardła butem kapo. Dziwną rzeczą było, że więźniowie zanieśli mnie do Krankenbau i położyli przy schodach. Nie mogli zrobić nic więcej. Uratowali mi życie".
Kiedy i gdzie? "Latem 1942 roku odbyłem spowiedź u księdza Jana Ziei. Uprzytomnił mi, że skoro przeżyłem i jestem na wolności, to mam nad innymi przewagę wiedzy o złu tego świata, a jednocześnie - tym większy spada na mnie obowiązek. - Bóg chciał, żebyś przeżył, po co? - jak myślisz? - mówił. - Nie po to, żebyś się nad sobą litował, ale po to, żebyś był świadkiem prawdy. Żebyś wiedząc, że istnieje tak straszne zło, upewnił się, że musi istnieć dobro. Są wokół nas ludzie nieszczęśliwi, cierpiący. Trzeba im pomóc! Czy wiesz, co się dzieje w getcie? A w getcie dziesiątki tysięcy ludzi umierały wtedy od głodu i tyfusu. Zbrodnią jest reagować na nieszczęście dopiero wtedy, gdy się samemu zostanie zagrożonym. Dziś myślę, że starając się ratować innych - ratowałem samego siebie. Przed czym? Przed pokusą zła. Przed zatratą. A takie działanie - wedle mojej wiary, wedle Kazania na górze - wypełnia się treścią, gdy dotyczy bliźnich, tych zagrożonych, tych w nieszczęściu, tych skazanych".
Tyle o Władysławie Bartoszewskim. O biegu w zbroi. O cnocie męstwa, która wymyka się wszelkim teoriom, domysłom i interpretacjom.
* Michał Komar, ur. w 1946, pisarz, scenarzysta, wydawca i publicysta; autor wywiadu rzeki z Bartoszewskim.
Zobacz też: "Warto być przyzwoitym" - wspomnienie o prof. Władysławie Bartoszewskim
Wszystkie komentarze