Dorica nie wydziera niczego z wnętrza kobiecego ciała, tylko czeka. Uciska brzuch matki, żeby odpowiednio ustawić dziecko. Smaruje jej łono olejem z tapira, płaszczki lub dydelfa, żeby przyspieszyć skurcze, odmawia modlitwy i recytuje zaklęcia, żeby umożliwić dokonanie się tajemnicy. Paznokciem dziurawi błony płodowe, a pępowinę przecina strzałą albo przegryza.
Ten artykuł czytasz w ramach bezpłatnego limitu

"Kolekcjoner porzuconych dusz. Reportaże z Brazylii" Eliane Brum (tłum. z jęz. portugalskiego Gabriel Borowski, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków 2020) to jedna z pięciu książek, które znalazły się w finale Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego.

Finał nagrody o godz. 20 w najbliższą sobotę, 11 września, transmisję można oglądać na Wyborcza.pl

Na wydarzenia można zapisać się tu.

Puszcza akuszerek – reportaż z książki Eliane Brum, "Kolekcjoner porzuconych dusz. Reportaże z Brazylii"

Zrodziły się z wilgotnego łona Amazonii, na północnym krańcu Brazylii, w nadal odciętym od świata stanie Amapá. Reszta kraju ich nie słucha, bo nie umie już uchwycić dźwięków dawnej wiedzy, melodii jej pieśni. Wiele z nich nie zna liter składających się na alfabet, choć odczytuje puszczę, wodę i niebo. Wyłoniły się z zakamarków innych kobiet obdarzonych zdolnością łapania dzieci. To wiedza, której się nie uczy, nie naucza się, nawet się nie tłumaczy. Ona po prostu się przydarza. Ich dłonie wyżłobione krwią kobiet i wodami noworodków przyjmują na świat część Brazylii.

Pierwotny kobiecy wrzask niesie się echem znad terenów na samym czubku mapy i przypomina reszcie kraju, że narodziny to coś naturalnego. Nie zależą od inżynierii genetycznej ani chirurgii, nie pachną szpitalem. Akuszerkom z puszczy, pielęgnującym dawne zwyczaje dzięki geograficznemu odcięciu kolebki ich tradycji, łatwiej zrozumieć, że jakaś panna zajdzie w ciążę z delfinem, który wyskoczy z rzeki, niż przyjąć, że kobieta umawia dzień i godzinę, żeby siłą wydrzeć z siebie dziecko. Amapá ma mniej niż pół miliona mieszkańców, z których większość zadebiutowała na świecie w rękach siedmiuset łapaczek dzieci. To kobiety odmieniające czasowniki w liczbie mnogiej, nadużywające zaimków zbiorowych. Zgodnie z ich życiową logiką „ja" to coś obcego, co nie cieszy się żadnymi przywilejami.

Indianka Dorica, Metyska Jovelina i Rossilda, pochodząca z quilombo, przybywają na łódkach albo leśnymi ścieżkami. Są przewodniczkami w trakcie podróży przez tajemnice przekazywane z pokolenia na pokolenia w niepisanych słowach zapisanych w świecie. Ich drogi krzyżują się z drogami Terezy oraz należących do rdzennych ludów akuszerek znad rzeki Oiapoque. Wszystkie jednoczy splot narodzin, o których świadczą ślady na ich dłoniach.

„Żeby łapać dzieci, trzeba być cierpliwym", powtarza Maria dos Santos Maciel z plemienia Karipuna, czyli Dorica, najstarsza akuszerka w stanie Amapá. Ma dziewięćdziesiąt sześć lat i w jej drobnych, niemalże dziecinnych dłoniach przyszły na świat prawie dwa tysiące Indian. Dorica – babka, matka i chrzestna setek złapanych dzieci – nawet nie lubi swojego daru. „Z darem tak już jest. Rodzisz się z nim i nie można powiedzieć nie". Indianka Dorica poszerza zakres języka kolonizatora, gdy jako poetka niesamowitości mówi: „Akuszerka nie ma wyboru. Wzywa się ją w środku nocy, żeby zasiedlała świat".

Przypomina zjawę, gdy oświetlona zaledwie latarenką płynie wodami Oiapoque. Podróżuje w towarzystwie sześćdziesięciosześcioletniej siostry, Alexandriny, której pomogła w narodzinach dziewięciorga z jedenaściorga dzieci. „Kobieta i puszcza to jedno i to samo", mówi Alexandrina. „Matka ziemia ma w sobie wszystko, tak jak wszystko mieści się w ciele kobiety: siła, odwaga, życie i rozkosz".

Wiosłami tną milczącą rzekę, podczas gdy śledzą je rozżarzone węgielki spojrzeń kajmanów. „Są niegroźne. Zjadają tylko psy i klapki", uspokaja Dorica. Wspomina swoje szesnaście poronień, uniemożliwiających jej posiadanie własnych dzieci z przyczyn, których nie jej dociekać. „Jestem zmęczona", stwierdza. „Chciałabym, żeby Bóg pozwolił mi już przejść na emeryturę".

Bóg zwleka z tym bardziej niż minister polityki społecznej i jak dotąd nie przychylił się do jej prośby. Dorica nadal rusza, dokąd ją wezwano, i zagłębia bose stopy w ziemi. Następnie kuca między udami kobiety. Alexandrina nogami obejmuje ciężarną od tyłu. Dorica nie wydziera niczego z wnętrza kobiecego ciała, tylko czeka. Uciska brzuch matki, żeby odpowiednio ustawić dziecko. Smaruje jej łono olejem z tapira, płaszczki lub dydelfa, żeby przyspieszyć skurcze, odmawia modlitwy i recytuje zaklęcia, żeby umożliwić dokonanie się tajemnicy. Paznokciem dziurawi błony płodowe, a pępowinę przecina strzałą albo przegryza. „Żeby łapać dzieci, trzeba czekać, aż nadejdzie czas narodzin", tłumaczy. „Miastowi lekarze nie wiedzą, a że nie wiedzą, rozcinają kobiety".

Tak już jest od ponad pięciuset lat

Dorica porzuca swoje pole manioku na tydzień. Zadaniem akuszerki jest mycie, gotowanie, uciskanie brzucha matki każdego ranka i wieczora, żeby kobieta wyzdrowiała. Jej obowiązkiem jest gładzić jej piersi gęstym grzebieniem i polewać wodą z białej tykwy, żeby w usta noworodka trysnęło mleko. Wie, jak zasysać powietrze z nosa dziecka, aż zacznie płakać. Gdy ten okres dobiegnie końca, Dorica przekazuje kobietę mężowi: „Zrobiłam dla niej już wszystko, co mogłam. Teraz to ty musisz zadbać o rodzinę". Mąż dziękuje: „Jeśli mogę ci coś dać, dam". Dorica odpowiada: „Bóg mi wynagrodzi". Na tym rozmowa się kończy. To wszystko. Tak już jest od ponad pięciuset lat.

Kobieta otworzy drzwi domu dopiero po czterdziestu dniach. Do tego czasu progu nie przekroczy również dziecko. Zanim odetchnie leśnym powietrzem, błogosławi się je wodą i solą, żeby odstraszyć złe duchy. W trakcie ponad dwóch tysięcy porodów Dorica straciła tylko trójkę noworodków. Rozpacza nad nimi każdego dnia: „Brakuje tych dzieci tutaj z nami". Według mieszkańców puszczy nikogo nie da się zastąpić ani pozbyć. Życie, które gaśnie, zanim się rozpocznie, jest niepowtarzalne.

Akuszerka żegna się, a łódka powoli znika na rzece. Z gałęzi podąża za nią wzrokiem jakaś ara, rozwrzeszczane stado papug przecina niebo, jakaś dziewczyna kąpie się w strumieniu, szykując się do szkoły. Dzień jak co dzień. Dorica kładzie rękę na starym sercu, cicho wypowiada jakieś słowa i posyła błogosławieństwo odpływającym. Następnie obraca się, zaciąga się tytoniem i czeka, aż piąte dziecko ostatniej brzemiennej w wiosce, trzydziestotrzyletniej Indianki Ivaneide Iapará, zacznie dobijać się do wrót świata.

Akuszerki z puszczy są dziś w większości katoliczkami, niektóre należą do ruchu zielonoświątkowego, jeszcze inne są spirytystkami albo wyznają religie afrobrazylijskie. Nawet jeśli zwracają się do chrześcijańskiego, męskiego boga, ducha świętego albo do orisz, uznają się za strażniczki tajemnicy przekazanej im przez matki i babki, kolejne ogniwa łańcucha sięgającego niepamiętnych czasów. Zgodnie z tym nienazwanym ruchem duchowym wielkie bóstwo jest rodzaju żeńskiego. To kobieta, która, jak mówią, rządzi początkiem-środkiem-końcem, narodzinami-życiem-śmiercią, przeszłością-teraźniejszością-przyszłością.

Nagroda im. Ryszarda Kapuścińskiego
CZYTAJ WIĘCEJ

Wiosłują przez wiele kilometrów po rzekach lub przemierzają pieszo ląd, aby wesprzeć jedną ze swoich w dokonaniu cudu. Poród to akt oporu i buntu – dowód na to, że w każdej kobiecie jest coś z bogini. Wiele akuszerek spłonęło za sprawą inkwizycji. Te, które po dziś dzień odpowiadają na wezwanie, nie uczyły się o tym z ksiąg, chociaż w ich kościach w jakiś sposób nadal czuć żar stosów.

Jovelina tak już ma: cechuje ją złożona prostota

Siedemdziesięciosiedmioletnia Jovelina Costa dos Santos to najsłynniejsza akuszerka w leżącej sto kilometrów od stolicy stanu, Macapá, miejscowości Ponta Grossa do Piriri, na którą składa się zaledwie kilkadziesiąt rozproszonych domostw i pól. „To Bóg dał mi sławę", obwieszcza w progu. Na twarzy ma więcej zmarszczek, niż jest gwiazd na nocnym niebie. Jest roześmiana jak nikt inny, a gdy otwiera usta, zdaje się, jakby miał z nich wypaść kawałek świata. Nie oznacza to, że jest szczęśliwa. Po prostu śmieje się, bo postanowiła się nie smucić. Jovelina tak już ma: cechuje ją złożona prostota. Po przebudzeniu nie zawsze wie, czy zje cokolwiek, zanim nadejdzie kolejny świt. Sama uznaje się za bogatszą od większości ludzi. „Dziecko to bogactwo, siostro. To radość dla oczu".

Więcej jej filozofii: „W tych głębinach śmierci albo wypełnimy świat dziećmi, albo znikniemy". Tylko tyle. Nagle Metyska Jovelina przestaje się uśmiechać, a światu zdaje się grozić pochłonięcie przez mrok: „Miałam tylko ósemkę". Jak to: tylko? „No tylko. Tak dobrze jest rodzić dzieci…". Po czym dodaje lubieżnie: „Robić lubię jeszcze bardziej".

Zadebiutowała w zawodzie akuszerki jeszcze jako młoda dziewczyna. Bóg użył fortelu, aby wskazać jej drogę ku przeznaczeniu. Gdy coś opowiada, gromadzi wokół siebie ludzi, aż ma się ochotę za to zapłacić: „Pierwszy raz był z Isabel, żoną mojego kuma Sevério, co był w Volta das Cobras. Spokojnie, kumie, powiedziała moja mama, Isabel zostanie u nas. W nocy Isabel gorączkowała, dostała zimnych dreszczy, ale nawet nie pisnęła. Rano mama poszła w pole, a ja zostałam z Isabel. Jovito, Jovito, nastaw wody na kąpiel. (Przerywa i innym głosem tłumaczy, że Jovita to ona). Już jest, Isabel, odpowiedziałam. Wiesz, że nad ranem dostałam zimnych dreszczy?, zapytała. Ach, tak, Isabel?, spytałam. Tak, Jovito. Czesałam się, gdy się ze mnie polało. Jovito, siostro, pomóż mi. Isabel weszła pod moskitierę, a ja złapałam jej dziecko. Było zimne, martwe. Gdy mama wróciła, zapytała: jak poszło, Jovita? Dobrze, mamo. A ona na to: słuchaj, dziecko, od teraz mnie zastąpisz. I tak było".

Jovelinie pomaga wyłącznie św. Bartłomiej Apostoł, opiekun akuszerek, tak jak św. Rajmund Nonnat, Matka Boża Dobrego Porodu i inni co ważniejsi święci. Dla Jovity św. Bartłomiej to nie São Bartolomeu, tylko „São Bertolamê", troszeczkę z francuska i bardziej okazale. „O czwartej po południu Bertolamê wstał i złapał za kij. Kroczył swoją ścieżką. Napotkał Matkę Boską, a ona spytała: dokąd idziesz, Bertolamê? Idę do domu Matki Boskiej. Idź, Bertolamê, bo tam otrzymasz ode mnie dar. Kobieta nie umrze przy porodzie ani dziecko się nie udusi". I już. Wystarczy odmówić modlitwę, a dziecko spływa puszczą wprost w ręce akuszerki.

Metyska Jovelina ma w życiu tylko dwie bolączki. Kiedy o nich opowiada, aż pozwala sobie westchnąć. Jedna to jej pierwszy mąż, który chociaż już nie żyje, do dziś wzbudza gorące uczucie rozpalające ją od środka. „Szalałam za nieboszczykiem, ale go zostawiłam. Miał mnie i jeszcze trzy!". Druga to lekarze, którym Jovelina przypisuje niebywałą niewiedzę. „To, co te wszystkie kobiety muszą znosić na porodówce, to jakaś tragedia, siostro", mówi z przerażeniem. „U nas, jak się dziecko źle ustawiło, bierzemy i je obracamy. Przykładam rękę i dociskam, dociskam, aż się ułoży, a głowa będzie na miejscu. Nie trzeba nic rozcinać. Lekarze, biedaczyska, nie umieją ich obracać".

Na pożegnanie woła swoje „pępkowe dzieci", żeby pokazały się przyjezdnym. Przyszłaby cała wioska, gdyby nie fakt, że spora część mieszkańców jest na zawodach w piłce nożnej w sąsiedniej gminie, gdzie zarówno jedna drużyna, jak i druga trafiły na murawę, przeszedłszy najpierw przez dłonie Joveliny. Akuszerka twardo stawia na progu pokrzywione jak u Garrinchy nogi, opiera błogosławione ręce na biodrach i wrzeszczy: „Chodźcie, no, gamonie! Ach, jakby mnie matka posłała do szkoły, nie musiałabym się tak męczyć." Znowu się uśmiecha, aż niebo rozbłyska, i się wzrusza: „Piękne te dzieciaki, no nie?".

Poród to nie ból – to święto

Poród to kobieca tajemnica. Doświadczają go kobiety w gronie kobiet. Dotyczy kobiet. Akuszerkom z puszczy nie mieści się w głowie, że życie może rozpoczynać się w kolebce śmierci, czyli w szpitalu, jakby było jakąś chorobą. Dla każdej z nich ból to zapowiedź uniesienia wynikającego z narodzin. To nierozdzielne przeciwieństwa, jak noc i dzień. Poród to nie ból – to święto. „Za moich czasów trzeba było być matką dziecka, żeby poznać tajemnicę. Panna nie rozmawiała o seksie, żeby nie zrobiło jej się przyjemnie od samego gadania", opowiada Rossilda Joaquina da Silva, która ma sześćdziesiąt trzy lata, jedenaścioro dzieci, dwadzieścioro wnuków i czworo prawnuków. „Kiedy dziecko ma przyjść na świat, kobiety się zbierają i jest zabawa".

Jest czarna, czarnusieńka, jak ziemia Curiaú, znajdującego się na obrzeżach Macapá quilombo, dawnej osady zbiegłych niewolników. Otwiera ramiona – pulchne, umięśnione od łapania dzieci, szycia sukienek i błogosławienia chorych: „Curiaú de Dentro, Curiaú de Fora, przyjmowałam porody i tu, i tam. Wszyscy przyszli na świat w moich dłoniach". Rossilda uroczyście odkłada miotłę, aby opowiedzieć o swoim losie, i kołysze się na fotelu bujanym do słów pieśni przyspieszającej trudny poród: „Pomóż mi, mój wspaniały święty Janie. Święty Jan zarzucił kotwicę na Jordanie. Pomóż mi, Boże, Boże miłosierny, liny, co mnie słyszą, zabiorą mnie kiedyś".

W Curiaú, skąd pochodzi Rossilda, upamiętniano właśnie świętego Łazarza, patrona psów. „Właśnie tak", objaśnia, „bo pies też ma patrona". Dumna jak zawsze, Rossilda mówi, że uczta dla czworonogów była piękna. „Jadły wołowinę, ludzkie jedzenie. Każdy miał na stole przed sobą talerz i jadł z szacunkiem, delikatnie. Bardzo cywilizowanie".

Rossilda to kobieta przepojona zaklęciami

Nagłówek pierwszej strony „Jornal do Quilombo", do którego pisze najstarszy syn akuszerki, Sabá, brzmiał: „Rozbrykany baranek Chibé wylądował na bożonarodzeniowym ruszcie". Na ostatniej stronie wyjaśnienie: „Chibé był barankiem bardzo psotnym, skorym do zabawy i śmiałym. Nigdy nie przepuścił okazji, żeby pobiec za ludźmi, a szczególnie lubił przewracać dzieci. Chociaż wszystkim nam go brak, miał wiadome przeznaczenie: był to ruszt na Boże Narodzenie".

Takie właśnie jest Curiaú, ziemia przesiąknięta rymami od czasów, gdy na pręgierzu trzeba było śpiewać, aby nie paść bez zmysłów. Tak jak ta ziemia, Rossilda to kobieta przepojona zaklęciami. Do każdego porodu rusza wraz z drugą akuszerką, Angeliną. Jej towarzyszka obecna jest duchem, bo ostatnie tchnienie wydała już dawno temu. Tajemnicy tego duetu akuszerek – żyjącej i nieżyjącej – nie zna nikt. „Inaczej straci całą wartość", mówi Rossilda.

Mężczyzn z Curiaú odprawia się po dziewięciu księżycach, żeby nie przeszkadzali. Gdy nadchodzi czas, robią tylko zamieszanie. Poród to spotkanie kobiet. Zewsząd schodzą się sąsiadki, kumy i nie kumy. Wypełniają dom, parzą kawę, gotują mamałygę i opowiadają anegdoty oraz żarty, żeby zająć czymś ciężarną. Nieco roześmiana, nieco rozmodlona, ubrana na biało od stóp do głów Rossilda ustawia dziecko i pilnuje bóli. Gdy widzi noworodka, obwieszcza: „Dziecko spływa na świat". Dopiero wówczas mówi się ojcu, żeby odbezpieczył strzelbę i oddał w powietrze trzy strzały, jeśli to chłopiec, albo dwa, jeśli dziewczynka. Z syna może być kolejny Joaquim lub Raimundo, a z córki przeważnie Maria.

Tak przyszły na świat dzieci Rossildy: Sebastião, Eraldo, Leonice, Leonilza, Leonira, Leoneide, Lourença, Leicione, Leodenice, Leodivaldo… „Zapomniałam o którymś? A, tak: jest jeszcze Lucivaldo". Tak urodziły się też jej wnuki i prawnuki, a kiedyś przyjdą na świat również praprawnuki. Obramowana futryną drzwi zwieńczoną krzyżem z drewna acapu, żeby odpędzić złe siły, Rossilda żegna się rymem: „Mam czyste dłonie i czyste serce. Dzięki mnie świat ma dzieci więcej".

Tereza miała już dość walki z zaświatami

Puszcza to dla nich kraina pieśni. „Kto mówił, żeśmy niczym i nic nie mamy, był w błędzie. Patrzcie, jakieśmy skupione i gotowe wszędzie…", recytuje, przeciągając samogłoski z północnym akcentem pięćdziesięciojednoletnia Tereza Bordalo, matka piątki dzieci i babka piątki wnucząt, akuszerka od szesnastego roku życia. Gdy kreśli niewidzialny znak krzyża nad pochwą ciężarnej, między jej piersiami jak u świeckiej madonny groźnie kołysze się ząb kajmana. Następnie Tereza modli się i odprawia tajemny rytuał, o którym nie opowie absolutnie nikomu. Poznała go, gdy kiedyś niespodziewanie w środku nocy ukazała się jej postać kobiety z długim trenem w kolorze nieba. Nie była z tego świata. Szeptem poleciła jej uwolnić się od męża, który chrapał niewinnie na poduszce obok. Nawiedzone sny towarzyszyły jej przez wiele nocy. Jak tylko zasypiała, pojawiała się ta sama kobieta zrodzona z onirycznej materii. Tereza miała już dość walki z zaświatami i João Bordalo musiał odtąd spać gdzie indziej. Dopiero wówczas duch wyjawił, po co przybył, i zniknął na zawsze. Najpierw zagroził: „Nie zdradź nikomu mojej tajemnicy, bo w przeciwnym razie odbiorę ci moc…". Od tamtej pory Tereza nigdy nie napotkała kłopotów, gdy pochylała się nad łonami rodzących kobiet.

Kołysząc nieodłącznym w czasie amazońskiej zimy parasolem, Tereza wzywa akuszerki z puszczy na rytuał dziękczynny. Stawia stopę na brzemiennej sokami ziemi w Saint-Georges-de-l’Oyapock w Gujanie Francuskiej, oddzielonej od Brazylii i od miejscowości Oiapoque wyłącznie rzeką o tej samej nazwie. Wita się z koleżankami: Bon soir, ça va bien? Po drugiej stronie granicy każda akuszerka to dama, a właściwie madame. Jak Madame Marie Labonté z ludu Karipuna, kobieta o wyglądzie młodej dziewczyny, która ukradkiem zapuszcza się w głąb puszczy w poszukiwaniu skór zrzuconych przez węże. „Gdy kobieta pije napar z wężowej skóry, dziecko rodzi się bez bólu, oui?". Oui, merci, któż odważyłby się sprzeciwić.

Wyłaniają się z serca puszczy nieśmiało, w ciszy. Stąpają po ziemi w gumowych klapkach. Akuszerki są biedne. Wiele z nich nie ma nawet zębów. Niektóre żywią się wyłącznie mąką z tapioki. Na pomaganiu ludzkości w przychodzeniu na świat nigdy nie zarobiły ani grosza. „W życiu najbardziej chciałabym mieć ładne łóżko", zwierza się z westchnieniem sześćdziesięciosześcioletnia Cecília Forte, która nie poznała nigdy innego posłania poza bawełnianym hamakiem. Gdy głód wykręca kiszki, serce daje za wygraną i grozi, że się zatrzyma. Cecília jest silna i się nie poddaje. Przyznaje, że nie lubi tak bardzo przyjmowania porodów. „Najbardziej lubię naprawiać stare ubrania. Dlaczego? Myślę, że wszyscy starcy lubią naprawiać ubrania. To trochę jak naprawianie życia. Naprawia się jedno, żeby naprawić drugie".

Dziecko począł delfin lub Duch Święty

Pięćdziesięciosześcioletnia Delfina dos Santos podnosi rękę, na której można prześledzić ścieżki złapanych przez nią dzieci. Jej dłonie są ciemne, sękate, poznaczone splątaną siecią linii, z których utkane są losy ludzi przyjętych przez nią na świecie. „Byłam dwa razy przy porodzie Eremity, raz przy Elviry, raz przy Odete, raz przy Alzemiry, raz przy Leliane, dwa przy Heleny, raz przy Celiny, raz przy Josefiny…". Jej linia narodzin jest długa.

Czterdziestoośmioletnia dziś Marie Labonté pomogła swojej własnej matce w porodzie, gdy miała piętnaście lat. Pięćdziesięciosześcioletnia Maria Rosalina dos Santos przyjmowała na świat własne wnuki. Podobnie jak czterdziestopięcioletnia Nazira Narciso, gdy inna akuszerka odmówiła pomocy, bo córka Marii miała „własny brzuch". „Nie miała męża", tłumaczy Nazira. Dziecko począł delfin lub Duch Święty, nieważne. „Akuszerem był Bóg", chociaż działał przez dłonie kobiety, ponieważ zdaniem Naziry poród „musi przyjąć jedna ze swoich". „Indiankę, Kreolkę, Brazylijkę – wszystkie boli tak samo", wyjaśnia. „Tak samo płaczą".

Życiodajne dłonie się splatają, a strudzone stopy tworzą krąg na łonie puszczy. O świcie akuszerki dziękują bóstwu. Tak jak wszystkie na świecie stworzenia, dzień rodzi się wtedy, gdy nadchodzi jego czas, i nic ani nikt nie musi wydzierać go z wnętrza nocy. Poranek i niemowlę podlegają temu samemu prawu, zawierają w sobie to samo nasienie, stanowią uzupełniające się nawzajem cząstki tego samego wszechświata.

Akuszerki wznoszą świece i proszą o oświecenie w trakcie wykonywania swojego posłannictwa. Przyzywają ziemię, rzekę i puszczę. To rozmowa między osobami bliskimi, szept do ucha. Obraz przemawia do głuchego społeczeństwa, które zapomniało o pępowinie łączącej je z czymś większym niż świat stworzony wewnątrz świata. Głos Doriki, najstarszej akuszerki z puszczy, rozbrzmiewa echem w każdej z kobiet: „To czas tworzy człowieka, a nie człowiek tworzy czas. Poród to tajemnica. Dziecka nigdy nie wydzieramy. Jedynie przyjmujemy".

Krąg się przerywa, a akuszerki odpływają na łodziach sunących po przygranicznych rzekach na krańcu Brazylii. Odpowiadają na wezwanie, którego nikt inny nie słyszy.

Nagroda im. Ryszarda Kapuścińskiego została ustanowiona i jest ufundowana przez Miasto Stołeczne Warszawę. Współorganizatorem jest redakcja „Gazety Wyborczej". Patronat honorowy sprawuje Alicja Kapuścińska, żona pisarza. Partnerem Nagrody jest Fundacja im. Ryszarda Kapuścińskiego Herodot. Patronat honorowy nad finałem 12. edycji objęła Ambasada Szwecji a medialny portal Wyborcza.pl, „Książki. Magazyn do czytania" oraz „Duży Format".

icon/Bell Czytaj ten tekst i setki innych dzięki prenumeracie
Wybierz prenumeratę, by czytać to, co Cię ciekawi
Wyborcza.pl to zawsze sprawdzone informacje, szczere wywiady, zaskakujące reportaże i porady ekspertów w sprawach, którymi żyjemy na co dzień. Do tego magazyny o książkach, historii i teksty z mediów europejskich.
Więcej
    Komentarze
    Zaloguj się
    Chcesz dołączyć do dyskusji? Zostań naszym prenumeratorem
    "W trakcie ponad dwóch tysięcy porodów Dorica straciła tylko trójkę noworodków."
    To chyba niezły wynik jak na europejskie standardy?
    już oceniałe(a)ś
    18
    0
    Podpis pod zdjęciem "Położna [...] obmywa swoją ciężarną córkę [...] przed porodem 8-miesięcznego dziecka w domu rodzinnym nad rzeką Tapajos w Brazylii" to jakiś żart z tym 8-miesięcznym dzieckiem? Czy dostosowanie języka do orzeczenia TK Julii Przyłębskiej?
    @Grzybowy_Heron
    Uff, nie tylko mnie to zmroziło.
    Naprawdę, trzeba dbać o język i płody nazywać płodami.
    już oceniałe(a)ś
    6
    4
    @papaversomniferum
    Dokładnie, jak czytam "8-miesięczne dziecko" to mam przed oczami raczkującego bobasa, a nie wcześniaka miesiąc przed terminem...
    już oceniałe(a)ś
    1
    1
    Jeśli kogoś zaciekawił temat kobiecej wspólnoty wokół cudu narodzin, czy ogólnie fizjologii rozpatrywanej nie jako coś wstrętnego, a raczej jako symboliczne połączenie z naturą, polecam bardzo "Czerwony namiot" Anity Diamant. Opis okładkowy sugeruje biblijny kontekst, ale to tylko otoczka, najważniejsze w tej książce są kobiety.
    już oceniałe(a)ś
    7
    0
    Może Czarnek by tam pojechał i został na dłużej.
    już oceniałe(a)ś
    6
    1
    "Smaruje jej łono olejem z tapira, płaszczki lub dydelfa"
    W Polsce smaruje się smalcem ze słonecznika , rzepaku ,pestek winogron.
    @WJ27
    Oj tam, oj tam. Olej brzmi tak naturalnie i romantycznie, a smalec to przecież wytwór zgniłej cywilizacji zachodu. Jak wiadomo, do czasu rozwoju medycyny to wszyscy byli zdrowi i nieśmiertelni, a potem, cholera, przyszli lekarze i kazali się leczyć.
    już oceniałe(a)ś
    0
    0