- Jednostki rosyjskich sił zbrojnych powrócą do swoich punktów stałego rozmieszczenia tylko wtedy, gdy zajdzie taka obiektywna potrzeba i kiedy sami to ustalimy. To jest czysto nasza wewnętrzna sprawa - oświadczył w poniedziałek szef sztabu generalnego sił zbrojnych Białorusi generał dywizji Wiktor Gulewicz.
Niespełna tydzień wcześniej białoruskie władze mówiły jednak zupełnie coś innego.
- Po zakończeniu szkoleń na terytorium Białorusi nie ostanie się ani jeden rosyjski żołnierz, ani jedna jednostka sprzętu wojskowego - zapewniał minister spraw zagranicznych Władimir Makiej.
Trwające od 10 lutego „wspólne ćwiczenia obronne" rosyjskich i białoruskich żołnierzy, w ramach których w pobliże ukraińsko-białoruskiej granicy Rosja przerzuciła wojsko i sprzęt bojowy, miały zakończyć się w niedzielę.
20 lutego na oficjalnej stronie białoruskiego ministerstwa obrony narodowej pojawiło się oświadczenie, z którego wynika, że Aleksander Łukaszenka i Władimir Putin zmienili zdanie i postanowili przedłużyć ćwiczenia ze względu na „wzrost aktywności wojskowej w pobliżu zewnętrznych granic Państwa Związkowego i pogorszenie sytuacji w Donbasie".
Z kolei białoruscy wojskowi twierdzą, że stacjonujący na Białorusi rosyjscy żołnierze mają obronić „Państwo Związkowe [Związek Rosji i Białorusi] przed siłami USA i NATO".
- Polityka ekspansji NATO na Wschód uważamy za agresywną i nieuzasadnioną. Doprowadziła do konieczności zastosowania specjalnych środków w celu powstrzymania tak agresywnych manifestacji oraz groźby użycia siły przeciwko Republice Białorusi i Państwu Związkowemu jako całości - podkreślał w poniedziałek białoruski generał Wiktor Gulewicz.
O tym, że Rosjanie tak szybko nie opuszczą Białorusi, można było jednak domyślać się już wcześniej. Przed swoją piątkową wizytą w Moskwie Aleksander Łukaszenka podkreślał, że kwestia wyprowadzenia z Białorusi rosyjskich wojsk to wyłącznie „sprawa jego i Putina", a decyzję obaj politycy podejmą wspólnie.
Co do znaczenia głosu Aleksandra Łukaszenki w jakichkolwiek procesach decyzyjnych, w które zaangażowany jest Władimir Putin, można mieć wiele wątpliwości.
Białoruscy niezależni analitycy podkreślają, że samozwańczy białoruski prezydent jest dziś całkowicie zależny od Rosji i mając w niej jedynego, silnego sojusznika, nie ma w gruncie rzeczy innej możliwości, jak popierać Kreml i w pełni akceptować wszelkie jego działania, a wręcz aktywnie angażować się w konflikty, w których Białoruś nie ma większych interesów.
„Fakt, że Makiej najpierw ogłosił wycofanie wojsk po zakończeniu ćwiczeń, a następnie zdecydowano, by je przedłużyć, pokazuje, że Łukaszenka spełnia wolę "starszego brata". Musi to zrobić, czy mu się to podoba, czy nie, mimo że najprawdopodobniej jest już mu z tym coraz mniej wygodnie" - twierdzi białoruski politolog Artiom Szrajbman na łamach niezależnego serwisu Zierkalo.io.
Jak dodaje analityk, poprzez przedłużenie ćwiczeń Kreml kupuje sobie czas. „Ponieważ w Donbasie rozpoczęło się zaostrzenie, a szczyty polityczne wciąż trwają, Putinowi opłaca się utrzymywanie stałego zagrożenia dla Ukrainy. Gdyby wycofał swoje wojska z Białorusi, wszyscy pomyśleliby, że się przestraszył i poddał" - tłumaczy Szrajbman.
Podobnego zdania jest analityk Paweł Sliunkin, który uważa, że Rosji od samego początku nie chodziło o przeprowadzenie ćwiczeń wojskowych na Białorusi, lecz stworzenie nerwowej atmosfery na granicy z Ukrainą, a co za tym idzie, możliwości szantażowania Zachodu ewentualną wojną.
- Eskalacja militarna jest jednym z kluczowych narzędzi wykorzystywanych przez władze rosyjskie do zmuszenia państw zachodnich do dyskusji na temat postulatów dotyczących żądanych gwarancji bezpieczeństwa w Europie. Na tym etapie Rosja jest zainteresowana jak największym podbiciem stawki, licząc, że groźba wojny zmusi Zachód do poważnych ustępstw i porzucenia swoich zasad - mówi Sliunkin.
Sięgające zenitu napięcie udziela się także Białorusinom, którym wizja udziału w wojnie zupełnie nie odpowiada. Państwowa propaganda stara się ich jednak uspokoić, tłumacząc obecność rosyjskich wojsk koniecznością przygotowania się do ataku Europy, w której „zapachniało prochem".
Minister obrony Białorusi Wiktor Chrienin oświadczył w niedzielę, że Białoruś i Rosja muszą przygotowywać się do obrony militarnej przed Zachodem, celowo dążącym do wojny, do której jest rzekomo świetnie przygotowany.
- Liczne grupy wojsk i sił zostały zgromadzone na terytorium sąsiednich państw. (...) Idea nieuchronności wojny ze "wschodnimi sąsiadami" jest mocno osadzona w świadomości zachodniego obywatela. Jednocześnie Federacja Rosyjska i Republika Białorusi są oskarżane o aspiracje militarystyczne. Europa celowo jest nakłaniana do wojny - grzmiał minister.
Decyzja o przedłużeniu rosyjsko-białoruskich szkoleń wojskowych nie zaskoczyła władz Ukrainy.
- Przewidzieliśmy to, oddziały były przewożone przez kilka tygodni z Dalekiego Wschodu. Już to był sygnał, że nie po to, by trenować przez 10 dni i wrócić z powrotem - powiedział podczas poniedziałkowego briefingu minister obrony Ukrainy Ołeksij Reznikow. Jego zdaniem nie należy jednak spodziewać się ataku na Kijów z terytorium Białorusi. - Biorąc pod uwagę, że według naszych danych stacjonuje tam 9 tysięcy rosyjskich żołnierzy, byłoby to śmieszne. Ale już grozić nam, straszyć, tworzyć wrażenie, że jesteśmy otoczeni ze wszystkich stron - to się udaje - podkreślił.
Materiał promocyjny partnera
Materiał promocyjny partnera
Materiał promocyjny partnera
Wszystkie komentarze
Stara sowiecka zasada: głośno i kłamliwie oskarżać wroga o własne działania
Bo liczy się jedynie biznes.
Oligarchom zwisa i powiewa gdzie są granice.
Niektórym rządzącym niestety też.
Chyba też jednak większą obecność w "republikach ludowych".
Bezpośredniego ataku na Kijów raczej nie będzie.
Celem jest Polska i wspólna granica z Niemcami .
Pacynka ;)